Bednarczyk i pasztet
Przez godzinę patrzyłem na fenomen prawie bezszelestnego połykania bólu. Żadnych wzruszająco indyczych gulgotów w gardle. Brak rozpaczliwego tłuczenia czołem w ścianę z zimnej blachy. Nawet cienia chęci, by wstrząsająco rwać włosy z głowy. Kompletna nieobecność zwierzęcego skowytu, nieludzkiego krzyku, wiader łez i maniakalnego wzywania imienia Pana Boga swojego nadaremno. Nic, prawie nic... Tylko słowa, cisza i słowa - te, jakby może powiedział pewien mądry człowiek, krople ciszy spadające w ciszy. Jeszcze czarne okulary, co szczelnie otulają oczy - i to już wszystko.
Tylko tyle, a przecież ona, nie kto inny, tylko ona - Shirley - zabiła kilkunastomiesięcznego chłopca. Nie chce być inaczej. Powiedziane jest krótko: nie zabijaj. Ale jakież, Panie Boże, mogą mieć znaczenie Twe kamienne tablice, coś je na początku naszych przegranych losów Mojżeszowi wręczył na górze Synaj, ile one tutaj ważyć mogą, skoro pozwoliłeś, by ten chłopiec był jej synem Jordanem? Cóż dla niej może znaczyć jej strach przed Tobą, przed Twym przez nią złamanym piątym przykazaniem, skoro ona - jeśli się wcześniej nie zlitujesz - bardzo długo jeszcze żyć będzie musiała z widmem własnych palców pod powiekami, z widmem tych palców, co przerwały oddech Jordana? Na scenie nic zatem, prawie nic. Tylko pokój z zimnej blachy, ciepłe ciało kobiety, która pragnie wystygnąć i czekanie. Długie czekanie na wyrok, cisza i słowa w ciszy. Godzinna spowiedź przed samą sobą, wyznanie dyskretne, jak nerwy zegarmistrza. Ból kobiety, która gardzi pychą własnego bólu.
Przez kilka, może kilkanaście pierwszych, długich minut Dominika Bednarczyk nosi czarne okulary. Dwa plastry zimnej smoły tuż pod alabastrowym czołem. Jakby nie chciała patrzeć, jakby bała się zobaczyć własne oczy, odbite w lśniącej blasze ścian. A poza tym - jak jest w tych okularach, nie sposób wskoczyć jej do serca. Później, gdy je zdejmie, okaże się, że w sumie nic się nie zmieniło. Pokazują się oczy, co są jakąś doskonałością szczelności - już do końca nie będzie się dało w nie wskoczyć. A ona wyświetli na ich wilgotnej krągłości tylko to, co będzie chciała - zaledwie kruche cienie owych potwornie czarnych kul, co się gdzieś w środku głucho kolebią. Shirley Dominiki Bednarczyk prawie bezszelestnie połyka własny ból. Bednarczyk gra na milimetrach - i jest to walor nie do przecenienia. To jest zwyczajnie smakowite - ta jej świadomość, że gdy się cierpienie ma zagrać, to wtedy każdy przejaw patosu jest słabiutki po prostu, słabiutki i sztuczny, jak każde uczucie z papieru. Bednarczyk miażdży więc każdy koturn gestu, wyciera łzy, zanim się pojawią na rzęsie, spiłowuje najmniejsze nawet kolce w intonacji i akcentach. Bednarczyk nie robi z bólu ścierki. Żeby inaczej jeszcze oddać dyskretny smak tej wyjątkowo czystej roli, powiem o psach. Otóż, jak się ma psa, to się wie, że na przykład w sylwestra - gdy za oknem strzelają korki od szampanów, gdy wybuchają kolorowe ognie sztuczne - trzeba śmiertelnie roztrzęsionego zwierzaka mocno przytulić, patrzeć mu w szalejące oczy i delikatnie drapać po brzuchu. Tak trzeba, bo tylko tak pies się nie rozsypie. I to jest istota tej roli - Bednarczyk wciąż mocno przytula i delikatnie drapie po brzuchach wszystkie czarne demony, które coraz agresywniej gdzieś w jej środku się kolebią. Mówi tak, jakby w ustach wyrzynała słowa, jakby oddzielała od nich wszystko, co jest nadmiarem, co jest ozdobnikiem, co jest kwiatkiem do kożucha, wszystko, co by mogło zalatywać pretensjonalnym duchowym cierpiętnictwem na niebywałych głębokościach. Te zdania nie ociekają nadmiarem pierjeżywanja, ale i nie są doszczętnie suche. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że ludzka spowiedź jest wilgotna od ciemności, to godzinne wyznanie Bednarczyk było spowiedzią wilgotną od ciemności. I tutaj - że przy zdaniach i psach pozostanę - pogrzebany jest nieduży wprawdzie, ale jednak wyraźny pies tego przedstawienia. Bodaj trzeci raz słyszę ze sceny monodram "Jordan", trzeci raz borykam się z tym nieszczęściem, które popełniły: Anna Reynolds i Moira Buffini, i mam już dziś pewność, że czwarty raz tego nie przeżyję. W wywiadzie, na łamach dziennika "The Guardian" Anna Reynolds bezkompromisowo wyznała: "Zwariowałabym! gdybym nie zaczęła pisać". Nic innego mi nie pozostaje, jak na łamach "Dziennika Polskiego" równie bezkompromisowo wyznać swoje. Otóż - zwariuję niewątpliwie, jeśli Anna Reynolds natychmiast nie przestanie pisać! Ja wiem, że Reynolds miała ciężkie życie, wiem, że dostała długoletni wyrok za zamordowanie mamusi, wiem, że siedziała i wiem, że w celi spotkała niejaką Shirley Jones - morderczynię własnego trzynastomiesięcznego synka - która popełniła ten fatalny błąd i opowiedziała przyszłej pisarce historię swej ciemnej zbrodni. Wiem to wszystko, wiem; i boleję nad połamanym losem Reynolds, ale nic nie poradzę - czy się to komu podoba czy nie, nie wystarczy mieć krwawe kłopoty w życiu i nie wystarczy latami siedzieć w kryminale, by z punktu stać się Jeanem Genetem. Jeśli wymachiwanie piórem jest dla Reynolds psychiczną terapią, to niechaj sobie Reynolds ją aplikuje wyłącznie w czterech ściankach swej szuflady.
Czym jest "Jordan"? W sumie - szkoda gadać. Była kryminalistka Reynolds i aktualna aktorka Buffini pochyliły się nad ciemną historią Jones i rzewnie zapłakały, po czym żwawo przelały łzy na papier. Tak oto powstała kolejna wstrząsająca banialuka o z natury dobrej kobiecie, którą życie zmusiło do zamordowania syna, a oczywiście bardzo zły świat stał z boku obojętnie. Rzecz jasna - samo w sobie jest to zdarzenie tragiczne. Ale całkowitą katastrofą jest ująć je w stylu tak fatalnym, że nawet gdyby bohaterka spowiadała się z zamordowania 40 swych narodzonych, oraz 18 nie narodzonych dzieci, to i tak obeszłoby mnie to dokładnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Słowem - kolejny pasztet z litej grafomanii, co to śmiało dotyka przejmujących problemów społecznych. Nie dziwota więc, że podłoga w tym i tak już tajemniczo blaszanym pokoju jest ciekawie ukośna. Chodzi chyba o rewelację, że życie nasze to ciągła jazda po równi pochyłej. Jednak ponura to perypetia: zdumiewająco dyskretny talent Bednarczyk - w pasztecie i na pochyłości.