Artykuły

Traviata ponadczasowa

"La Traviata" w reż. Tomasza Koniny w Operze Wrocławskiej. Pisze Adam Domagała w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Najnowsza inscenizacja słynnej opery Verdiego nie wzrusza, nie denerwuje i nie zostaje w pamięci na dłużej niż pięć minut.

O wartości tego przedstawienia stanowi muzyka. Orkiestrę Ewa Michnik poprowadziła znakomicie, zwłaszcza gdy trzeba było zatroszczyć się o detale, np. solową partię skrzypiec, czy różnicować tempa walca, którego rytm rządzi dramaturgią partytury. Chór - czapki z głów! Zwłaszcza że większość chórzystów to przy okazji sprawni aktorzy drugo- i trzecioplanowi. No i najważniejsi bohaterowie wieczoru: Gabriela Morigi (Violetta), której nie speszyły początkowe problemy z przebiciem się na pierwszy plan, a z aktu na akt jej głos brzmiał coraz pełniej i mocniej, Pavlo Tolstoy (Paweł Tołstoj?), swobodnie, chwilami brawurowo pędzący przez meandry partii Alfreda, wreszcie Bogusław Szynalski (Giorgio Germont), który - choć jego głos nie brzmi już nieskazitelnie - nie tylko posturą zdominował pozostałych artystów.

Fabuła rozwija się bez niespodzianek, tak jak przewiduje libretto Piavego. Melodramatyczna sytuacja nie razi sztucznością, co więcej, dziwnie konweniuje z historiami, o których od czasu do czasu można przeczytać w gazetach, zwłaszcza brukowych, gdzie - jak wiadomo - wypisują różne głupstwa, niekiedy zdumiewająco prawdziwe.

Tomasz Konina podążył za modą i przeniósł operę Verdiego w umowny ponadczas. Eleganckie suknie pań, fraki, smokingi i zwykłe garnitury panów kojarzą się z niezmiennie atrakcyjnymi wizualnie latami 20. i 30. minionego wieku. " La Traviata jest opowieścią o samotności i śmierci, o seksie i sile pieniądza" - deklaruje w programie Tomasz Konina. O seksie?! Ten spektakl spokojnie można pokazać delegatkom Rada Maryja, tyle w nim seksu, perwersji czy choćby zmysłowości. O samotności i śmierci? Jeśli symbolem tych spraw ostatecznych ma być wielki biały miś, który pojawia się w scenie balu i którą to zabawkę tuli w ostatnim akcie konająca bohaterka, to chyba Tomasz Konina zbyt wielkie znaczenie nadał znanemu biesiadnemu szlagierowi (z refrenem "Hej dziewczyno, spójrz na misia, niech przypomni chłopca ci"). Pieniądze, owszem pojawiają się, ale wyłącznie jako rekwizyt.

Niekiedy - jak w scenie, gdy towarzystwo lituje się nad losem Violetty i potępia Alfreda za znieważenie kobiety - staroświeckie ustawienie w bezruchu kilkudziesięciu osób budzi tylko zniecierpliwienie. Częściej - np. wtedy, gdy Giorgio, ojciec Alfreda, przychodzi prosić Violettę, by dla dobra rodziny Germontów zerwała z jego synem - widz tłumi złośliwy chichot. Giorgio, wspominając wspólne miłe chwile, łapie Violettę za biust. Po chwili, gdy groteskowy efekt jeszcze działa, zmienia się w zatroskanego, acz potulnego ojca. Radykalna zmiana tonu wymaga subtelnego, dramatycznego aktorstwa. Ale Morigi i Szynalski, siedząc obok siebie, w ogóle na siebie nie patrzą - a siedzą, bo reżyser nie ma pomysłu, jak "zagospodarować" potężną sylwetkę znakomitego śpiewaka.

Ostatni akt to istna feeria symboli i wizji. Nieczytelnych (zmęczony balowicz wyciąga z pudełka i układa na podłodze spiczaste czapeczki; potem wkłada je z powrotem do kartonu - konia z rzędem temu, kto odgadnie, o co reżyserowi chodziło), i całkiem oczywistych, choć ocierających się o banał (w teatrze cieni Violetta widzi sylwetki rozbawionych ludzi. Gdy zrywa zasłonę, ukazują się jej - najdosłowniej - ruiny). Finał, w którym umierającą Violettę zalewa intensywne światło, godny jest bardziej, by tak rzec, teologicznie i filozoficznie umotywowanego widowiska. Niestety - nie tego widowiska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji