Artykuły

Wziołowstąpienie, czyli jak Wierszalin wywołuje szeptuchy

"Wziołowstąpienie" Piotra Tomaszuka w Teatrze Wierszalin w Supraslu. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Tego się w końcu należało spodziewać: szeptuchy, znachorzy i uzdrawiacze wylądowali na wierszalińskiej scenie. A Wierszalin? W swoim stylu: tę część mitologii Podlasia mocno obśmiewa, ale i traktuje czule zarazem. A przy okazji funduje przebieżkę przez ostatnie pół wieku, śladem pewnej piątki, w której historii wielu zapewne może rozpoznać coś znajomego. "Wziołowstąpienie" - do zobaczenia w niedzielę i poniedziałek (29-30.11) i w kolejne grudniowe weekendy

Od kiedy 25 lat temu Teatr Wierszalin brawurowo wszedł do historii polskiego teatru ze swoim specyficznym sposobem opowiadania o świecie przez pryzmat Podlasia, przez prawie dwie dekady czerpał właśnie z tajemnic, dramatów i pograniczności macierzystego terenu. To przestrzeń, w której realne przenika się z ponadzmysłowym, a wiara w ludowych uzdrawiaczy jest ciągle silna. To tu ciągle ustawiają się kolejki do szeptuch, gdy wszystko inne zawiedzie, i nikogo to nie dziwi. Szeptuchy to część lokalnego kolorytu i klimatu podlaskich ziem, z której jedni korzystają, inni nie, i nikt nikomu stara się nie przeszkadzać.

Odwrót w stronę ziół

Wierszalin swego czasu podlaskie legendy, historie proroków, cudownych wydarzeń eksplorował dość intensywnie. Potem od tych wątków odchodził, wracał. Teraz wrócił ponownie - po szeptuchy właśnie, w spektaklu "Wziołowstąpienie" Piotra Tomaszuka.

To powrót miejscami dość powierzchowny, ale brawurowy. W niektórych zapewne wzbudzi mieszane uczucia. Ta ambiwalencja w przekazie i odbiorze wydaje się być jednak zamierzonym zabiegiem - zresztą to właśnie nieustające sprzeczności składają się na siłę napędową spektaklu. Tomaszuk ośmiesza swoich bohaterów (i uzdrawiaczy, i tych, co do ludowych uzdrawiaczy ciągną), a jednocześnie traktuje ich z powagą, poszanowaniem i czułością. Miesza różne porządki, bo ludowe gusła przeciwstawia medycynie naukowej i ta ostatnia ze starcia nie wychodzi zwycięsko, oj nie. Autor sztuki jest nią rozczarowany, wyśmiewa więc też lekarzy. Co proponuje w zamian? Wziołowstąpienie. I odwrót w stronę roślinek, często o drogocennych właściwościach.

Sam zaś, wraz ze swoimi bohaterami wraca do dzieciństwa. I jak to zazwyczaj bywa w oglądaniu się wstecz - odkrywa nie tylko śmieszność owego świata, ale też i dobro, które były jego składową częścią. Wielu widzów w tej teatralnej podróży w przeszłość dostrzeże prawdopodobnie znajome obrazy - niektórzy przecież jeszcze niedawno również biegali na bosaka po wiejskim lesie, potem przedzierali się przez życie w peerelowskiej rzeczywistości, zdobywali tytuły i nominacje, by nagle uprzytomnić sobie, że ani już biegać na bosaka się nie da, bez laski często ani rusz, grzyby trochę szkodzą, a i z poczuciem satysfakcji w bilansowaniu życia - trochę nietęgo.

Ech, barany

Ale nim gorycz łamana przez śmiech da o sobie znać, przed oczyma widzów rozgrywa się iście przaśno/rubaszno/naukowy wodewil. Kostyczny profesor w kitlu (zabawny Rafał Gąsowski), kojarzący się nieco z gombrowiczowskim prof. Pimko, który próbuje dowieść głupoty i niedojrzałości swoich uczniów - peroruje monotonnym głosem do publiki. Rozprawia o układach anatomicznych, krwionośnych, nerwowych i innych, nieustannie kończąc zdanie słowami: "wy barany!". Tłumaczy jak idiotom, ale też i sam nie wystawia sobie najlepszego świadectwa. Nagle zaczyna słyszeć głosy, do mózgu wdzierają się strzępy wspomnień, dźwięków....

I oto czas robi woltę, jesteśmy kilkadziesiąt lat wcześniej.

Przez las (ciekawy zabieg z teatrem cieni) wędruje piątka wiejskich dzieci. Toczą się trochę nieporadnym, trochę koślawym, tanecznym krokiem, pogadują, głupkowato żartują. Mówią po swojemu, tutejszemu, po chachłacku, choć to chachłacki literacko przetworzony. Bawią się wojnę, rzucają na grzyby, czasem wypominają sobie to i owo, widać jak wychodzą stare urazy. A czasem zastygają, ktoś zaczyna mówić w uniesieniu jakiś fragment własnej historii związanej z szeptuchą, która kiedyś tam pomogła - a to przy chorym palcu, a to przy braku apetytu, czy płaczu.. Wszystko to spina rytm swoistej dziecięcej wyliczanki, w której padają powtarzane po wielekroć imiona gromadki. Jest więc Kastuś, Werek, Józuk, Natalka, Nastusia (Rafał Gąsowski, Dariusz Matys, Mateusz Krzyżewski, Monika Kwiatkowska i Sylwia Nowak).

Walka o rolki

Ta dziecięca wyliczanka będzie jeszcze wielokrotnie powracać, już w innej konfiguracji i w innym stylu, ale będzie to konsekwentny lejtmotyw spektaklu. Podobnie jak podsumowujące kolejne sceny zdanie: "Nie Giermańcy, nie Rasjańcy, a.... normalna ludność miejscowa" (wymiennie, w konsekwencji biegnącego czasu i awansu społecznego, na : młodzież, inteligencja, czy elita miejscowa). Do prof. Konstantego vel Kastusia, obrazy z przeszłości powrócą jeszcze parokrotnie. Czas bowiem się tu ciągle zapętla, zmienia się więc też tonacja, muzyka, stroje - jak zmieniały się przez ostatnie 50 lat. Jeszcze niedawno gromadka wiejskich głupkowatych dzieci, dziś ma już tytuły magistrów i techników, ale też różne radości i smutki.

Biegną przez życie - jedno kilkudziesięcioletnie wielkie grzybobranie, ze zmieniającymi się rekwizytami. Dziecięca walka o grzyby z czasem przekształci się w walkę o papier toaletowy, a koszyki - w torby ze sznurka, z którymi wszyscy ustawiają się w kolejce. Świetnie pokazuje to fantastycznie rozegrana choreograficznie scena, w której bohaterowie biegną jak w tanecznym korowodzie od kolejki do kolejki (to też znakomita puenta surrealistycznej rzeczywistości, fundowanej przez PRL). Na koniec torby zamienią się w laski, ewentualnie piersióweczkę dla zdrowotności, a aktorzy znakomicie poradzą sobie z dodaniem kilkudziesięciu lat.

Agafija w półmroku

I tak to się plecie: przeszłość z teraźniejszością, pseudonaukowe wywody profesora nauk medycznych z obrazami z przeszłości, które wdzierają mu się do umysłu niczym uporczywy Poltergeist. I przypominają sfery, które nijak nie pasują do tego, czym zajmuje się teraz. Bo jak się ma pamiętane z dzieciństwa szeptusze mruczenie pod nosem, palenie pakuł, stawianie garnków na brzuchu i zamawianie chorób do rzeczywistości naukowej?

Takie właśnie malownicze i humorystyczne wariacje na temat "zamawiania" powracają w spektaklu wielokrotnie. Czy to za pomocą opowieści snutych przy ognisku przez pijane towarzystwo. Czy poprzez teatralizację, nieco kabaretową, samych obrzędów. Szeptucha Agafija pojawi się więc gdzieś z boku, za płachtą, pod pękiem suszu, w półmroku. Niewyraźnie pomruczy, pomiesza w młynku, splunie, da wywar, który ma pomóc krowie, przez weterynarza spisanej na straty.

Ale już znachor Wasyl nie kryje się po kątach, pojawi się w całej krasie. I stroju, który może służyć za ironiczny wzorzec guślarskiego designu, a jakże: maska ptasia i chomąto na szyi. Jest równie surrealistyczny jak scena, w której uczestniczy, dotycząca, oględnie mówiąc, problemów seksualnych Werka. Wasyl pomoże, wywar sporządzi, przed nadmiarem przestrzeże, ale Werek przestróg nie słucha. Chwila po degustacji jest niczym szalony samochodowy wyścig (na miarę fiata, co śledzimy na żywo i na ekranie), ale finał już mniej, choć Werkowi (świetny Dariusz Matys) nadal się podoba, czuje się taki... ważny. Jednak żona się piekli (zabawna Monika Kwiatkowska), do Wasyla znów trzeba iść.

Tomaszuk żongluje stereotypami, miesza konwencje, bawi się tym wszystkim, co zasłyszał, zobaczył, znalazł w źródłach. Całości nadaje kpiarski sznyt, ale jednocześnie zostawia sobie wąski margines na akceptację i czułość wobec tego, co profesor nazywa "nieobjaśnionym przypadkiem medycznym", czyli tym, z czym nie radzi sobie medycyna, a znachor i jego zioła - czasem tak.

Szto takoje?

Wszystkie te przerysowane sceny, znakomicie zagrane groteskowe postaci i legendy tworzą pewien wariant opowieści o naszym wiejsko-miejskim kawałku świata: trochę prymitywny, trochę przaśny, trochę śmieszny i straszny. I pełen koszarowego języka - w tej kwestii Tomaszuk bardzo mocno szarżuje, niekiedy za mocno, choć to rubaszność teatralnie przetworzona i w sumie humorystyczna. Ale w nadmiarze bywa czasem nieznośna.

Spektakl ma swój ciekawy rytm, ale bywa też nierówny - sporo w nim dłużyzn (jak choćby scena początkowa walki z ciałem nieboszczyka, która może i jest symboliczna, ale dość szybko nudzi). Niekiedy skalpel wymierzony w medycynę staje się obosieczny - scena sekcji zwłok zbyt mocno balansuje na granicy dobrego smaku, i paradoksalnie godzi w spektakl.

Sporo w nim odniesień do współczesności, mrugnięć okiem do widzów i cytatów - filmowych, literackich. Jest nawet wątek dla teatru autotematyczny - zabawna scena, w której jeden z bohaterów żali się na "audyt - sraudyt", a tym, którzy nie rozumieją "szto takoje?" - daje audytu całą wykładnię.

"Wziołowstąpienie" to niezła zabawa, więcej tu rozrywki, niż moralitetu. Choć w finale uśmiech może nam z ust spełznąć. Wierszalin rzuca nam myśl do refleksji nad nami i naszym "sapiens". Myśl niby jest oczywista, ale na co dzień odpychana. Tu powróci. W końcu cały spektakl to jeden wielki powrót.

*****

Teatr Wierszalin - "Wziołowstąpienie", reż. Piotr Tomaszuk.

Premiera spektaklu (26.11). Kolejne spektakle: 29, 30 listopada, 3, 4, 5, 6 grudnia, 10, 11 grudnia, 17, 18, 19, 20 grudnia. Wszystkie zaczynać się będą o godz. 19.

Spektakl tylko dla widzów dorosłych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji