Artykuły

Karolek i jego patologiczna niechęć do kultury

"Krótki kurs piosenki aktorskiej" Wojciecha Szelachowskiego w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Kompozytor snuje się w kalesonach, na scenę wjeżdża katafalk, Karolek sinieje. Jak tu bowiem nie sinieć, gdy z szafy wychodzą... bynajmniej nie żyrafy. To nie na głowę biednego Karolka, za to publika się raduje. Bo też i pomysł reaktywacji legendarnej czeredy to pomysł doskonały

Ciała starsze o 20 lat, ale duch pozostał: błyskotliwy, krzepki, żwawy. Proszę państwa, oto on: "Krótki kurs piosenki aktorskiej". Autorskie dzieło Wojciecha Szelachowskiego, w wykonaniu kompanii z Białostockiego Teatru Lalek, kompanii, dodajmy, co to w większości nawet zelówkę potrafiłaby zagrać, cóż dopiero tak krwiste powołane do życia postaci. Te niczym duchy wyłażą z szafy i ścian i napastują biednego Karolka, by go wyedukować w kwestii tajników technik teatralnych.

Blisko dwie dekady temu na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu gdy tak wylazły z szafy - rzuciły publiczność na kolana. Krytycy oszaleli, widzowie zgotowali aktorom owacje i sto lat na stojąco.

W kolejnych latach spektakl bił rekordy popularności, a Szelachowski tworzył kolejne warianty, poświęcone choćby wychowaniu seksualnemu czy poezji dziecięcej. Potem, jak to ze spektaklami bywa, kurs-matka (a może ojciec) wyszedł z repertuaru, na chwilę wrócił w 2005 roku, i znów znikł. A teraz - wraca. Najpierw na jubileusz twórcy - Wojciecha Szelachowskiego, który kilka dni temu obchodził 35-lecie pracy twórczej. A za chwilę - zgodnie z deklaracją szefa teatru Jacka Malinowskiego - wróci już do repertuaru BTL na dłużej.

I świetnie.

Duet wymarzony

Rozśpiewany wodewil dla dorosłych, w nieco kabaretowym stylu, mieszający konwencje, o specyficznej strukturze i stylu, to bowiem rzecz świetnie zagrana, doskonale muzycznie zaaranżowana, z mądrym tekstem i przesłaniem, a przy tym - prześmieszna. Takie zestawy: mądry łamane przez zabawny - rzadko się zdarzają, nad naszym białostockim "Kursem..." trzeba więc głowy pochylić i hołubić niczym teatralny cymesik. Zwłaszcza że firmuje humor i polszczyznę mające źródło w najjaśniejszych wzorcach polskiego literackiego kabaretu. W "Kursie ..." pobrzmiewa finezja Starszych Panów, z tym że białostocki produkt to jeszcze inna, osobna jakość.

Szelachowski powołał do życia dwóch osobników, a dokładniej mówiąc - braci, z których jeden jest flegmatyczny, wykształcony, ale akurat chory, kurujący się w łóżku, drugi zaś to poczciwina w berecie z antenką i teczką. Duet to wymarzony, a w ciągu ostatnich lat też zalegalizowany w telewizji, choć w innym wcieleniu, ale nieustannie budzący uśmiech. Nasi bracia to bowiem Krzysztof Dzierma ("U pana Boga za piecem" grał księdza) oraz Andrzej Beya Zaborski - Karolek (a w telewizji komendant).

W "Kursie..." brat kompozytor ma problem z tym, że Karolka cechuje patologiczna niechęć do kultury. Brat wykształcony coś tam powie w tej kwestii, westchnie, popsioczy, po czym zasypia. Karolka zaś wtedy atakują zjawy. Zjawy najróżniejsze, straszne i śmieszne. Potrafią wjechać na katafalku w wannie, ledwo (gdy nogi spętane opuszczonymi spodniami) wyleźć z szafy, przybyć z cyrkiem variete, jak też w postaci naturszczyka, girls, zdzir, a nawet osobnika wprost z szekspirowskiego teatru, choć kto wie, może to nawet sam Szekspir był.

Atrakcyjna menażeria

Cudowna jest mina Karolka, gdy widzi przybyszów (Andrzej Beya Zaborski tylko miną i gestem może tu grać): oczy wyłażą mu z orbit, cały sinieje, strach nim miota, choć może raczej niezrozumienie, o co w tym wszystkim idzie. Gdy zjawa ma kształty kobiece i atrakcyjny dekolt, strach jakoś umyka, o, wtedy Karolek oblizuje się ze smakiem. Gdy zaś zjawa jakaś taka niekobieca, z przyswajaniem rzeczywistości przez Karolka trochę gorzej. Próbuje się bronić - przysuwa stół do szafy, ale gdzie tam, zjawa znajdzie swoje sposoby.

I tak to się plecie, niemal w stałym zestawie: myśl kompozytora, brak myśli Karolka, śpiew dziwacznych przybyszy.

Cóż to jest za menażeria! Każdy popis to niespodzianka, każdy godny podziwu, świetnie wyśpiewany, skrzący dowcipem. Piosenka w "Kursie.." nie jest bowiem sobie ot tak, zwyczajnie, niczym przerywnik. To nośnik treści i to konkretnych, bo z humorem opowiadających o dylematach aktorów, teatralnych niuansach. Słowem - aktorzy śpiewając o swej profesji i różnych kwestiach z nią związanych, śpiewają poniekąd o sobie, a taki autotematyzm dodaje piosenkom dodatkowego pieprzu. Aktorzy bowiem (szczególnie ci z pierwszego składu "Kursu...") zgrywają się też z siebie, z własnego wieku, z własnego wyglądu. Tu żart jest w każdym detalu, w każdej scence, wycyzelowany i w dobrym tonie, nawet wówczas gdy jedna ze zjaw walcząca o ekstrawagancję i prowokację artystyczną, taką prowokację popełnia, co widzowie znoszą ze śmiechem.

Melpomena roni łzy

Zjawy wyśpiewują różne teatralne sekrety, wątpliwości i kłopoty. Bo to przecież wcale niefajne jest, gdy autor naszpikuje szczeżujami swój tekst, a później aktor musi się z nimi borykać (świetna wokalnie i dykcyjnie scena w wykonaniu kilku aktorek BTL). Albo gdy trzeba uniesienie zagrać tam, gdzie unieść się trudno (Błażej Piotrowski w szekspirowskich rajtuzach i w fantastycznej roli... uczenia się roli; to prawdziwy show!). Dowiemy się też m.in. jak to jest z tym ściąganiem i plagiatowaniem w sztuce współczesnej i co z tego wynika (ciekawa Ewa Żebrowska), jak ważne jest wejście na scenę i pierwsze wrażenie, nawet jak się jest cokolwiek sfatygowanym (fantastyczny Ryszard Doliński z opuszczonymi spodniami do kostek; równie fantastyczny jest w roli aktorskiego naturszczyka, co wrzeszczy "teraz my," a Melpomena, w obliczu tej tandety, roni łzy). I jak wreszcie można brawurowo połączyć obecność kaszanki Karolka z brakiem wentylacji w teatrze, czy zagrać niespodziewaną pauzę muzyczną (prześmieszny Krzysztof Pilat).

Zresztą wszyscy aktorzy (część ze starego składu "Kursu...", część z nowego) grają tu znakomicie, większość kreacji to aktorskie i wokalne perełki. Oni faktycznie grać i śpiewać potrafią i czynią to z lekkością, sami się przy tym dobrze bawiąc. Świetna synchronizacja między aktorami i muzykami przekłada się na świetny klimat, to z kolei promieniuje na widownię.

Wreszcie słowo o muzyce Krzysztofa Dziermy, aranżowanej fantastycznie przez Marka Kulikowskiego. To filar spektaklu, pełnoprawny bohater, nie tylko cieszący ucho zestawem przeróżnych gatunków. Usłyszymy tango, operową arię, będą klimaty prosto z variete, jak też liryczne i oniryczne. Muzycy grają na rozbudowanym instrumentarium, na żywo, są bardzo wyraziści, a w pewnym momencie niektórzy nawet wejdą w konflikt z pewnym aktorem, a wręcz dyrektorem.

Wszystko się oczywiście skończy dobrze, i publika opuści teatr pozytywnie rozwibrowana. Kto wie, może w pakiecie z wibracją poniesie do domu patologiczną afirmację kultury?

*****

Białostocki Teatr Lalek: Krótki kurs piosenki aktorskiej:

premiera 5 listopada 1995, reprapremiera 22 listopada 2015

scenariusz i reżyseria: Wojciech Szelachowski, scenografia: Andrzej Dworakowski, muzyka: Krzysztof Dzierma, aranżacja: Marek Kulikowski

Obsada:

Andrzej Beya Zaborski, Krzysztof Dzierma, Paweł S. Szymański, Ewa Żebrowska, Ryszard Doliński, Krzysztof Pilat (cała szóstka z pierwotnego składu), Łucja Grzeszczyk, Michał Jarmoszuk, Błażej Piotrowski, Agnieszka Sobolewska, Izabela Maria Wilczewska, Adam Zieleniecki (wymiennie z Andrzejem Zaborskim), Magdalena Bocianowska (gościnnie), Agnieszka Łazuk (gościnnie)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji