Męczeństwo z przymiarką
JESZCZE jeden debiut sceniczny. Debiutantem jest młody poeta i prozaik Ireneusz Iredyński a sztuka nazywa się "Męczeństwo z przymiarką". Prapremiera odbyła się niedawno w Teatrze "Wybrzeże", obecnie sztukę tę w nowym wspólnym opracowaniu autora i teatru wystawiło "Ateneum".
Reżyser warszawskiego przedstawienia Jan Bratkowski nazwał "Męczeństwo z przymiarką" - "sztuką o ludziach jałowych", która jest "satyrą na atmosferę nihilizmu". Zdaniem reżysera "autor nie ma litości dla swoich bohaterów i odnosi się do nich z kpiną i szyderstwem". Być może takie były zamierzenia twórcze autora i reżysera - jednak w przekazanym nam kształcie scenicznym trudno doszukać się elementów satyry oraz kpiącego i szyderczego stosunku autora do bohaterów sztuki.
Jest ich czworo: scenograf teatralny Piotr, człowiek slaby, zdolny tylko do fałszywych gestów, alkoholik, kabotyn i trochę mitoman, jego żona, Anna, dziennikarka, kobieta z bardzo brzydką przeszłością okupacyjną, moralne i psychiczne alterego Piotra, 18-letnia uczennica Marta, jeden z licznych przejściowych flirtów Piotra oraz jeszcze jeden wykolejeniec, Bogdan, przypadkowy knajpowy kumpel Piotra, rozcieńczający wódką swój "bohaterski" kompleks konspiracyjny. Wszystkich tych ludzi łączy nihilizm, płytko hedonistyczny stosunek do życia, mięczakowatość, wewnętrzna pustka. Piotr nie zdobędzie się na żaden krok nawet wówczas, kiedy dowie się od Bogdana, że jego żona podczas okupacji wydała kilku ludzi na śmierć. Jest to dla niego jedynie perwersyjna "przyprawa", albo być może tylko zwyczajne duchowe lenistwo każe mu pozostać nadal z Anną, która "jest mu potrzebna", jak i on jest jej potrzebny, mogą bowiem obnażać przed sobą swą moralną nicość, z którą jest im dobrze.
Ani autor ani teatr nie zajmują żadnego stanowiska, nie dają żadnej wartościującej oceny postaci sztuki. Po prostu - pokazują ich. Nic się w tych ludziach nie dzieje, nie ma żadnych konfliktów. Była wprawdzie jedna szansa dramatyczna: kiedy Piotr dowiaduje się o przeszłości swej żony. Ale autor czy przez przekorę czy przez debiutancką nieporadność - zrezygnował z tej szansy.
Zrezygnowali też z niej reżyser i wykonawcy, Hanna Skarżanka gra Annę w jednaj nużącej tonacji, u Piotra Jerzego Duszyńskiego są od czasu do czasu zrywy zejścia w głąb postaci, ale natychmiast wraca i ślizga się nadal po jej powierzchni, Marta Ewy Radzikowskiej tkwi w szablonie "niedorozwiniętego kociaka". Jedynie Jan Matyjaszkiewicz, grający w konwencji komediowej, stara się poszerzyć rolę Bogdana; właśnie poszerzyć, ale nie pogłębić.
Na pewno są i takie środowiska, i tacy ludzie, a w każdym razie wydają się takimi od stolika kawiarnianego. Być może noszą nawet znane nazwiska. Ale i w nich się coś dzieje. Iredyński i teatr pozbawiają ich prawa do przeżyć, do konfliktów, do rozterek. Płytkie, letnie bajorko.
Ciśnie się na usta pytanie: po co? Po co to pisać, po co to grać? Najłatwiej stawiać takie pytania. Ale Iredyński ujawnił mimo wszystko w tej sztuce talent dramatyczny. Umiejętnie buduje i ciągnie dialog. Jest dowcipny i sarkastyczny. Ale nie potrafił jeszcze udźwignąć ciężaru pełnospektaklowej sztuki. I nie potrafił w pełni środkami scenicznymi wyrazić to, co chciał powiedzieć, jeśli trafnie odczuł jego zamierzenia reżyser w cytowanej wypowiedzi.
Z naszą współczesną twórczością dramatopisarską nie jest, jak wiemy, najlepiej. Teatr dał Iredyńskiemu szansę. Pisze już następną sztukę. Może będzie lepsza, dojrzalsza?
Oczywiście cena tej szansy jest wysoka. Tą ceną jest widownia. Czy będzie równie wyrozumiała i czy znajdzie do sztuki i jej postaci ten niezbędny dystans, którego zabrakło autorowi i teatrowi?