Artykuły

Jeszcze trochę pofikam

Wyśpiewała wszystko! Wiemy już, komu ANNA POLONY ukradła rolę, czego się boi i co sądzi o irokezie Jana Klaty. Tylko - o zgrozo! - wcale nie przestała być przez to zagadką.

Małgorzata I. Niemczyńska: Kim chciała zostać mała Ania?

Anna Polony: Śpiewaczką! Potem tancerką. Ale oba te zawody wymagały, żeby zacząć bardzo wcześnie. Jeśli chodzi o śpiew, to nie poszłam w tym kierunku, bo ja nie mam absolutnego słuchu. Mam dobry słuch. Poza tym - małe te płucka! Może by mi je wyćwiczyli, ale nie. To za dużo wymagało zachodu w tamtych czasach, bo to były czasy głębokiej komuny. Zaczęłam nawet uczyć się grać na fortepianie, ale oczywiście nie miałam do tego cierpliwości. Ćwiczyć mi się nie chciało, więc dosyć szybko porzuciłam ten instrument.

Czyli poszła Pani na łatwiznę?

- Tak jest, proszę pani, bezczelnie poszłam na łatwiznę! Muzyka wymaga ćwiczenia. A taniec wymaga siły, a ja tej siły fizycznej nigdy za dużo nie miałam. Kondycji mi natura poskąpiła. Ale za to dostałam talent. Bo wiem o tym, że ja mam talent. Ale to nie jest moja zasługa. To jest ta iskra, którą człowiek dostaje. Ja jestem akurat osobą wierzącą, katoliczką, więc uważam, że od Boga. No i teraz, jak już dostałam, trzeba było coś z tym zrobić, bo przecież Biblia mówi, że nie można zakopać talentów. I udało mi się! Uważam, że mi się udało, dlatego nie jestem nieszczęśliwa mimo swoich lat. Nie jestem nieszczęśliwa, pomimo że teraz mało pracuję, mało gram. Więcej pracuję w szkole. Gram niewiele, ale też trudno jest dla mnie znaleźć dobrą rolę, która dawałaby mi satysfakcję. To nie musi być Bóg wie co, ale musi być oryginalne i zgodne z moim temperamentem. Teraz udało mi się zagrać jeszcze niewielką, ale efektowną rólkę u Tworusa w "Sinobrodym" - mamy jeszcze trzy przedstawienia przed moją operacją. Potem też chciałabym jeszcze trochę pograć, czuję się na siłach.

Nie ma Pani dość po tych 45 latach?

- Nie, chociaż nie mam już takiej, wie pani, drapieżności. Bo kiedyś byłam strasznie drapieżna na granie i - ojej! - wyrwałabym role zębami koleżankom! A jak mi inna podebrała, to się obrażałam od razu.

Były wojny?

- Oj, tak! Pierwszy raz to ja podebrałam. Sztukę napisała Roma Ligocka, moja koleżanka, i wymyśliła sobie, że ja będę tam grała. Znałyśmy się ze szkoły, ja już wtedy robiłam za gwiazdę, występowałam na akademiach, recytowałam wiersze. Wszyscy wiedzieli, że idę do szkoły aktorskiej. Występowałam też w Piwnicy, z którą ona była związana, więc uważała, że fajnie będzie, jeśli w swoim debiucie scenicznym obsadzi w głównej roli koleżankę, z którą się uczyła i z którą czuła się duchowo spowinowacona. Tymczasem dyrektor obsadził kogoś innego i zaczęła się walka. Oczywiście to głównie walczyli oni, ja tylko chodziłam i ich podpuszczałam. W końcu się udało! Moja koleżanka zagrała w tym przedstawieniu, ale inną rolę, a ja - mówiąc niedelikatnie - z tej głównej roli ją wygryzłam. I ta rola stała się jednym z pierwszych moich sukcesów. To było jeszcze w Teatrze im. Słowackiego. A tą koleżanką była Marysia Nowotarska. Nie pokazała żalu nigdy. To jest kobieta z olbrzymią klasą. Potem mnie spotkało coś takiego. Miałam obiecaną rolę, ale ktoś miał silniejsze poparcie i ją dostał. No, ja już nie zachowałam się jak Marysia Nowotarska! Myślałam, że mnie rozerwie! Dostałam za to marną taką rólkę w złej sztuce. To już było w Starym Teatrze. I byłam tak wściekła, że niestety nie umiałam tego ukryć. Złożyłam wymówienie dyrektorowi Hübnerowi. A właściwie na to byłam za cwana. Najpierw zaczęłam wydzwaniać do teatrów w Warszawie. I jak już sobie załatwiłam tę Warszawę, to przyszłam, żeby mnie zwolnił z umowy, bo ja odchodzę! Taką miałam urazę! I on mnie nie zwolnił.

I dobrze?

- Jasne, potem mi zrekompensowano tę przykrość dziesięciokrotnie. Jak teraz myślę o tym wszystkim, to takie śmieszne mi się wydaje.

Mówiła mi Pani przez telefon, że boi się latać. Czego jeszcze się boi Anna Polony?

- Szpitala. Operacji. Tego sztucznego biodra się boję. Przyznaję się do tego, bo co to jest dzisiaj? Co dziesiąta kobieta to ma. No, może nie co dziesiąta, ale wiele. Ale ja się strasznie boję tej operacji, nie wyobrażam sobie, jak to będzie. Nie wyobrażam sobie siebie na tym stole, ja chyba ucieknę!

Zawodowo czegoś się Pani jeszcze boi?

- Reżyserowania. Tego momentu, kiedy zaczyna się spektakl, a ja nie mogę już nic zrobić, bo wszystko jest w rękach aktorów. Wtedy się strasznie denerwuję. Dlatego przestałam reżyserować. Nie tylko z tego powodu - jedna miła osoba wpędziła mnie w kompleksy straszne.

Kto taki?

- Pani dyrektor Meissner. Zdjęła mi przedstawienie, mówiąc, że nie przynosi ono chwały teatrowi. To było "Gwałtu, co się dzieje!". Miało zresztą bardzo dobre recenzje i bardzo się podobało. Oczywiście, po 120 przedstawieniach taka farsa trochę się rozwala. Aktorzy zaczynają się wygłupiać po prostu. Ale publiczność bardzo to lubiła, bawiła się tym. Ale pani dyrektor określiła to bardzo dosadnie i zdjęła przedstawienie. Poczułam się bardzo dotknięta.

Czuje się Pani zniechęcona?

- Tak, choć po tej operacji nie wiadomo, jak się wszystko potoczy, jak będę egzystować, czy będę mogła pracować. Myślę, że w szkole tak. Do tego znowu tak strasznie nie potrzeba fikać. Może jeszcze coś zrobię, bo mam propozycje reżyserskie.

Anna Polony boi się reżyserii... Aktorstwa też się kiedyś bała?

- Debiutowałam w 1959 roku na scenie Starego Teatru w spektaklu "Wojny Trojańskiej nie będzie". Grałam małą Poliksenę. Dobrze, że dublowałam tę rolę, bo chyba bym umarła! Byłam nieprzytomna! Nie mam z tego przedstawienia żadnych wspomnień! I pamiętam jeszcze pierwszą swoją znaczącą rolę w Starym, grałam Orcia w "Nie-Boskiej komedii". Zagrałam to, bo byłam drobna, szczupła i wrażliwa. Konrad chciał najpierw zrobić ze mnie debila. Na szczęście mu się nie udało. Połączyłam jego propozycję z własną i wyszło coś bardzo ciekawego. Grałam takiego przewrażliwionego młodego człowieka, ciężko chorego. Epileptykiem mnie zrobił Konrad. Ja tak przeżywałam strasznie tę rolę, że po zejściu ze sceny mało nie zemdlałam! Dostałam ataku histerii! Takich spazmów!

Zaczęła Pani mówić o Konradzie Swinarskim. Bez niego nie byłoby Anny Polony?

- Na pewno. Spotkanie z nim nie tylko w sferze artystycznej, ale też w sferze ludzkiej było niezwykłym przeżyciem. Najpierw wszystkich reżyserów z nim porównywałam. Dopiero niedawno odkryłam, kto tak naprawdę po śmierci Konrada nie pozwolił mi się zapaść. To był Andrzej Wajda. On mnie wyciągnął, Dulską na przykład. Choć ja najpierw nie chciałam tego grać. Myślałam: "Co, ja, heroina Konrada Swinarskiego, mam grać jakiegoś takiego babsztyla?". A on powiedział: "Haniu, trzeba", bo on już znał życie i wiedział, że aktorka w pewnym momencie przestaje być heroiną i będzie musiała zacząć grać role charakterystyczne. Nie chciałam, ale on mi zaproponował współreżyserię, więc kupił mnie od razu, bo ja byłam wtedy na drugim roku reżyserii. Bardzo lubię opowiadać o swoim życiu, wie pani? Bo dopiero jak mówię o tym innym ludziom, to widzę, ile tam tego bogactwa było!

To niech mi Pani jeszcze opowie, jak Anna Polony zaczęła uczyć w szkole?

- To też śmieszne było. Bo ja zawsze chciałam uczyć. Nie miałam dość dystansu do siebie, żeby zobaczyć, że nie będę miała do tego cierpliwości. Uważałam, że tyle umiem, że muszę to komuś przekazać. Do szkoły przyszedł nowy rektor Krasowski. On dzięki Swinarskiemu założył w ogóle wydział reżyserski, wcześniej tego wydziału nie było. Swinarski też podszepnął mu pewnie, że ja bym chciała uczyć na wydziale aktorskim. Krasowski zaproponował mi, a ja się ogromnie ucieszyłam. Ale oczywiście się nie przyznał, że to nie jego pomysł. Całe szczęście, że do tej szkoły poszłam, bo wtedy przyszły właśnie najcięższe czasy. Najpierw rozwód, co mnie okropnie dużo zdrowia kosztowało, bardziej nawet ambicjonalnie niż uczuciowo, a później śmierć Konrada. Miałam tę szkołę i dużo obowiązków. Fakt, że musiałam się z młodzieżą spotykać, jednak mnie mobilizował. Szłam do szkoły, uczyłam, darłam się na studentów, nie mogłam sobie dać rady, nie umiałam im wytłumaczyć, o co mi chodzi, nie umiałam ich obudzić jakoś, otworzyć. Boże, ile ja się sama męczyłam i uczyłam! Ale przez te przeszło 30 lat w końcu się nauczyłam.

I co teraz stara się im Pani przekazać?

- Mogę im przekazać moje widzenie teatru. Uznaję aktorstwo kreatywne, więc mówię im: "Jak tworzysz postać, to musisz być sobą w tej postaci. Musisz zapomnieć o tym, że nazywasz się tak czy siak. W momencie kiedy wchodzisz na scenę, musisz mówić tak jak postać, musisz się poruszać jak ona i to musi być twoje". Nie lubię takiego aktorstwa zdystansowanego, takiego opisującego postać, a nie przeżywającego. Aktorowi bardzo jest potrzebna wyobraźnia i musi być świetnym obserwatorem świata. Konrad mnie tego nauczył. Myśmy godzinami siedzieli w kawiarniach i nie odzywaliśmy się do siebie, tylko uprawialiśmy podglądactwo. Dopiero potem wymienialiśmy uwagi. On mnie nauczył patrzyć na świat i na ludzi.

Co Anna Polony sądzi o współczesnych eksperymentach teatralnych? Zagrałaby Pani u Jana Klaty?

- Pewnie że zagrałabym! Widzi pani, w poszukiwaniu nowych form wyrazu wielu młodych ludzi błądzi. Ja nie powiem, żeby Klacie się wszystko udało w tych "Stygmatach", było tam wiele rzeczy, z którymi się nie zgadzam, ale w sumie zrobiło to na mnie wrażenie. Uważam, że ten człowiek ma talent. Oczywiście, on wiele rzeczy robi tylko po to, żeby sprowokować. Nawet ten swój ubiór i tę postawioną grzywę ma po to, żeby podrażnić, ale ja - choć łatwo się daję podrażnić - w tym wypadku natychmiast odkryłam, że to jest prowokacja. I nawet mnie to rozśmieszyło, a nie zirytowało. W "Stygmatach" było za dużo tych wszystkich wątków, to była gmatwanina, ale przyszłam do domu, uporządkowałam sobie to w głowie i doszłam do wniosku, że jest to bardzo gorzkie przedstawienie o ludzkości, która idzie w nieodpowiednim kierunku. I płakać się chce. Dobrze, że zakończenie optymistyczne. Efekty fantastyczne, może ich trochę za dużo, bo treść przytłumiły. Zresztą zagrałam już u młodego reżysera. U Arkadiusza Tworusa w "Sinobrodym", może pani przyjdzie zobaczyć? Proszę przyjść. Załatwię pani zaproszenie. Pani ma takie znane nazwisko. Niemczycka - to na pewno zapamiętam.

***

Fotografie z albumu Anny Polony

O, cholera! Gdzie oni są?

To było w ubiegłym roku. Wracaliśmy z grupą naszych współpracowników ze szkoły w Wysokiej z przykrych uroczystości, z pogrzebu matki naszego dyrektora. I postanowiliśmy sobie poprawić humory, więc ich zaprosiłam do Zembrzyc do moich przyjaciół, właściwie prawie rodziny. Doktor na emeryturze, jego małżonka. Nazywają się Krupińscy. Piękny dom mają, ogród. No i tak sobie wesoło, tralala, jedziemy. Ja byłam pewna, że ich zastanę! Zajechaliśmy, brama otwarta, wjeżdżamy samochodem. A tu jedne i drugie drzwi zamknięte na dziesięć spustów. Miałam tak głupią minę, że znajomi zaczęli mi robić zdjęcia. Ja, oburzona, po wszystkich krewnych wydzwaniałam, bo komórki nie mają: - Gdzie oni są, cholera?! Oszaleli?! Ja przyjeżdżam, a ich nie ma?!

Och, hrabio!

Przed premierą "Wesela Figara" w 1992 r. razem z Żukiem Opalskim musieliśmy jakoś odreagować napięcie i stres. No to Żuk przebrał się za hrabinę, a ja za hrabiego

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji