Artykuły

Ani cesarz, ani błazen

To nie jest dobry teatr. To teatr niezborny, nużący, obojętny. Niezachęcający do jakiejkolwiek aktyw­ności. Jedyne pytanie, jakie wymu­szają dwie godziny z "Kaligulą", to pytanie o cel tego dzieła scenicznego

Co miałoby nas poruszyć w tym spektaklu, co zafascynowało Aga­tę Dudę-Gracz w tekście Camusa, o czym, mówiąc prosto, ten "Kaligu­la" jest? Camus napisał swoją sztukę w 1945 roku; jej filozoficzność już 12 lat później wydała się Janowi Kottowi zwie­trzała i pusta, a poetyckość - sucha. Ale dotarcie do żywych pokładów ukrytych pod lawiną retorycznie brzmiących słów nie jest chyba niemożliwe. Pod warun­kiem że ktoś to umie zrobić. Teatr, o ile nie chce być jedynie opowiadaniem hi­storyjek, nie może brzmieć pusto, musi zawierać żywe ludzkie doświadczenie, pewną przestrzeń niedopowiedzenia, za­ciekawiać, być niepokornym, nieoczeki­wanym, intrygującym.

"Kaligula" Dudy-Gracz, mimo ambi­cji, opowiada jedynie historyjkę, w któ­rej, nie wiadomo z jakiego powodu, peł­no dziur i pustych miejsc. Historyjkę o męczącym i pretensjonalnym domoro­słym filozofie, przypadkiem rzymskim cesarzu. Grzegorz Mielczarek, aktor mło­dy (tuż po szkole), bywa nawet ujmujący - właśnie swoją młodością. Ale reżyser­ka jakby bała się, że pójście za prostacką psychologią przeszkodzi jej w stworzeniu scenicznej metafory, wobec czego Kali­gulą nie jest żywą postacią, która cokol­wiek obchodziłaby widzów, lecz jedynie personą teatralną, służącą budowaniu ko­lejnych obrazów. A spektakl jest niezborną składanką scen granych "życiowo" i "współcześnie" oraz pokazywanych "plastycznie" i "metaforycznie".

Piszę to w cudzysłowach, bo to ani ży­cie, ani metafora, a plastyczność też jest podejrzanej jakości. Odziani w czerwo­ne, fałdziste, rzymskie szaty aktorzy gra­ją niby dyskretnie, na ściszonym tonie, wykonują mnóstwo drobnych gestów, grymasów, przyruchów (popluwanie, unoszenie brwi, krzywe uśmieszki, ba­wienie się rekwizytami), co ma być za­pewne gwarancją autentyczności zacho­wań, a jest tylko graniem - do bólu teatralnym. Tyle że udającym jakąś, bliżej nieokreśloną, współczesność.

Takie zachowania zderzone zostały z pomysłami formalnymi - przede wszystkim scenografią, jaka modna by­ła we wczesnych latach 60. Poszarpane szmaty, wielkie metalowe odrzwia za­mykające scenę i opatrzone głowoczaszkami w roli klamek, osnute wiekowymi pajęczynami łoża, krzesła i trony. Ponie­waż siedzimy na scenie, w chwilach wiel­kiej metafory mamy możliwość ogląda­nia widowni teatru, która już nieraz rato­wała (na moment tylko, niestety) przed­stawienia Teatru im. Słowackiego. Ale co z tego, że na parę sekund przenieśliś­my się do Koloseum, skoro w następnej sekundzie z jaskółki zjechały czerwone wstęgi materiału z wymalowanymi wiel­kimi ponuro-groteskowymi gębami.

Ten najbardziej spektakularny wkład Jerzego Dudy-Gracza w spektakl córki zatłukł doszczętnie pierwsze wrażenie oddechu, otwarcia, przejścia w inny wy­miar. Wrota na widownię rozwierały się jeszcze nieraz, niewiele wnosząc do spektaklu.

W "Kaliguli" coś się miało jeszcze mrowić, szeptać, wykrzywiać, podminowywać rzeczywistość drugim dnem. Żoł­nierze, niewolnicy, oprawcy przemyka­li przez scenę. Chichotali z góry. Ale co podminowywać, skoro rzeczywistość stworzono tak nijaką? Zmagania Kali­guli ze światem, błazeńskie i okrutne gry prowadzone z otoczeniem po to, by na­dać ciężar filozoficznym pytaniom, roz­myły się i rozlazły w drętwocie i nieu­dolności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji