Prężenie muskułów
Sceptycy spoza Galicji zżymają się na krakowskie jubileusze. Nie różnią się w tym bardzo od krakowian, którzy co najmniej od czasów Boya też narzekają, co nie przeszkadza im podejmować złośliwców na kolejnych jubileuszach. Teatrowi im. Słowackiego wybiło właśnie 110 lat i to dało pretekst, by dwa lata po hucznych obchodach stulecia prapremiery "Wesela" Wyspiańskiego na tej samej scenie urządzić następną, tym razem trwającą tydzień fetę. Największym jej plusem jest historyczna ekspozycja przygotowana przez szefa teatralnego archiwum dr Dianę Poskutę-Włodek. Na tej wystawie każdy świstek papieru, fotografia i rekwizyt opowiada zapierającą dech w piersiach historię teatru, w którym tworzyli Wyspiański, Kotarbiński, Solski i Grabowski. Niestety, na drugim biegunie jest to, czym teatr żyje dziś, czyli najnowsza, jubileuszowa premiera. "Kaligula" Alberta Camusa w reżyserii Agaty Dudy-Gracz i z jej scenografią, którą stworzyła wraz ze słynnym ojcem; to widowisko monumentalne, poruszające całą maszynerię teatru.
Publiczność wraz z aktorami siedzi na scenie. Autorom spektaklu potrzebne jest to przemeblowanie, by raz na jakiś czas podnieść kurtynę i pokazać w statycznym obrazie imponującą widownię, grającą rolę rzymskiego Koloseum. Wrażenie jest duże, maleje za drugim i trzecim razem. Aktorzy grają przytłoczeni efektami, wciśnięci między kolejne wyciemnienia i potężne przestrzenne instalacje. Jeżeli tylko uda im się stworzyć jakieś napięcie, zaraz skutecznie rozładowuje je kolejny pomysł inscenizacyjny. Dotyczy to również odtwórcy roli tytułowej, młodego i bardzo zdolnego aktora Grzegorza Mielczarka (dyplom 2003). Jego Kaligula to prowincjonalny aktorzyna, któremu w teatrze życia trafiła się rola cesarza rzymskiego. Stroi teatralne miny, gwałci i pali. Każdy jego gest kosztuje życie ludzi. Tyle że zamiast się tym przerażać lub choćby przejąć, widz pozostaje obojętny.
Z całej filozofii absurdu, jaką zawarł Camus w mocno zwietrzałym, napisanym pod bezpośrednim wrażeniem wojny światowej dramacie, nie pozostaje wiele. Ale i w zamian nie ma nic.
Pozostaje więc tylko żal, że zamiast donieść swojej żywotności poprzez spektakl, który trafia do wrażliwości lub choćby drażni dzisiejszego widza, Teatr Słowackiego wolał w sto lat po rewolucyjnej prapremierze "Wyzwolenia" w narcystyczny sposób ukazać siebie. Lubującą się w efektach, dobrze wyglądającą na pocztówkach XIX-wieczną bombonierę, w której buntowniczy duch Wyspiańskiego gości tylko na starym afiszu w foyer.