Wdzięk pupy i grymas gęby
Jakże trudno pisać o "Ferdydurke" dzisiaj, kiedy tyle już powiedziano i o samej powieści, i o jej licznych teatralnych adaptacjach. A także o filmowej. Trudność pisania polega zaś na tym, że przystąpiwszy do analiz, łatwo wpaść w pułapkę interpretacyjnego kanonu, gotowych twierdzeń i schematów. Poddać się formie tak bezlitośnie przez autora w "Ferdydurke" dezawuowanej. Stanąć w jednym rzędzie z prof. Bladaczką, jednym z bohaterów powieści, wbijającym uczniom do głów, że "Słowacki wielkim poetą był".
W gdyńskiej inscenizacji "Ferdydurke" ta scena należy bodaj do najlepszych. Jest zabawna, jak zabawne bywają zawsze prześmiewki ze szkolnego rytuału i koturnowości. Ale jest też w swoim komizmie żałosna i groźna. Ukazuje bowiem bezwzględność pedagogicznej praktyki tłumiącej przejawy indywidualności i samodzielnego myślenia. Profesor Bladaczką grany przez Ryszarda Jaśniewicza też jest komiczny, a zarazem godny współczucia. Biedny, złotousty belfer, kolejna ofiara konwencji. Kolejna ofiara Formy. Formy nie dającej się zniszczyć i wiecznej. Pojedynek na miny, jaki stoczą Miętus (Mariusz Żarnecki) i Syfon (Maciej Sykała), da tylko iluzję destrukcji.
Po monologu Bladaczki - pochwale twórczości wieszcza - publiczność bije brawo. Nagradza aktora, który później, w drugim akcie pojawi się jeszcze jako lokaj Franciszek. Nagradza cały ten fragment, w którym Gombrowiczowskie szyderstwo, sprowadzone do bliskich każdemu z nas szkolnych doświadczeń, przemawia jednoznacznie. Podobnie będzie też w rodzinnych scenach drugiego aktu, kiedy ciotka (Teresa Lipowska) pleść zacznie o chorobach i koligacjach, brnąć w zdawkowe grzeczności, czynić wszystko, co w określonych sytuacjach czynić wypada i należy. Tak jak lekcja w pierwszej części przedstawienia, tak karykaturalny obraz rodzinnej sielanki w drugiej, wybijają się na swoistą dominantę, stanowią klucz zdarzeń, które bohater przeżywa, a jednocześnie też sam niekiedy aranżuje. Bohaterem - obserwatorem, uczestnikiem i manipulatorem jest Józio (Krzysztof Matuszewski), trzydziestolatek, twórca zmagający się z oporem literackiej materii, cofnięty w dzieciństwo przez profesora Pimkę (Stefan Iżyłowski). Pimko prezentuje się groteskowo. Groteskowy wymiar ma też cała opowieść, balansująca między realizmem a senną fantazją, graniczącą chwilami z koszmarem.
W teatralnej adaptacji dokonanej przez reżysera Waldemara Śmigasiewicza, w spektaklu, który przygotował on w Teatrze Miejskim w Gdyni wraz ze scenografem Maciejem Preyerem, uderza kompozycyjny rygor, wyczucie "muzyczności" literackiego pierwowzoru i nadanie mu scenicznego rytmu. Zwartość kompozycyjna, spójność myśli, udany mariaż reżyserskich rozwiązań z kształtem plastycznym - oto największe atuty przedstawienia. Chociaż oparte na powieści, a więc z konieczności redukujące pewne jej elementy, nie ogranicza ono treści i refleksji. Gombrowiczowskim porachunkom z "pupą" - synonimem dzieciństwa i niedojrzałości oraz "gębą" - użyteczną maską, pozą, rolą i stereotypem, niczego w tej wersji dodać, niczego ująć. Przedstawienie nie prezentuje się jednolicie pod względem gatunkowym, co wynika z charakteru utworu. Jego groteskowość wyeksponowana zostaje bez nadużycia środków, bez nachalności. "Krzywe zwierciadło", w jakim oczyma {#au#405}Gombrowicza{/#}, oglądamy zarówno ziemiański dom Hurleckich (anachronizm podkreśla zarówno strój i dostojeństwo wuja granego przez Kubę Zaklukiewicza, jak i ramy portretu, z którego rodzina wychodzi, by potem znowu w nie wejść), jak i mieszczańskie życie Młodziaków, zniekształca z pewnym wdziękiem. A ten wdzięk, wpisany w dzieło Gombrowicza, twórcom gdyńskiego przedstawienia udało się zachować. Nawet w finale, naznaczonym piętnem dziejowego zamętu.