Wrocław porywa się na Wagnera
Wystawienie jakiejkolwiek pozycji Wagnera (nie mówiąc już o arcydziele, jakim jest "Pierścień Nibelunga") jest zadaniem wyjątkowo trudnym. Jest sprawdzianem dla każdego teatru operowego - sprawdzianem jego potencjału artystycznego: dojrzałości głosowej śpiewaków, orkiestrowej maestrii, no i rzecz jasna samej koncepcji realizatorskiej.
Opera Wrocławska podjęła tę rękawicę, rozpoczynając w 2003 roku powieść w odcinkach z zamiarem całościowej jej prezentacji już jesienią 2006.
Wagner. Reformator opery, pisarz, kompozytor, rewolucjonista, bufon i antysemita. Dla jednych mały człowiek o brzydkiej duszy, obdarzony przede wszystkim wybitnym talentem do autokreacji, dla drugich genialny twórca, dla jeszcze innych - i jedno, i drugie. Niezależnie od osobistych poglądów, nikt jednak nie odmówi Wagnerowi wyjątkowej pozycji, jaką zajmuje w historii muzyki. Z wielu bowiem propozycji zreformowania opery, jakie miały miejsce w dziejach kultury europejskiej, właśnie ta, Wagnerowska, wydaje się być najpełniejsza, najbardziej konsekwentna i najdalej idąca. Określana jest często jednym słowem "Gesamtkunstwerk" - dzieło sztuki syntetycznej, totalnej, w którym kompozytor widzi - wzorem tragedii greckiej - poezję zespoloną z muzyką, ruchem scenicznym, stroną wizualną. "Pierścień Nibelunga", owo najpełniejsze urzeczywistnienie reformatorskich idei Wagnera, stał się wręcz jedną z najważniejszych pozycji światowej literatury scenicznej. I mimo potężnych rozmiarów (jeśliby policzyć czas trwania wszystkich czterech części, otrzymamy bez mała 16 godzin) bije na świecie wszelkie rekordy popularności. Swoją drogę do sukcesów rozpoczął "Ring" od prapremiery w 1876 roku, która odbyła się w Festspielhausie w Bayreuth - wagnerowskiej mekce. Polska premiera całej tetralogii odbyła się przed pierwszą wojną światową w Operze Lwowskiej. W latach 80. ubiegłego stulecia miała miejsce jej druga polska prezentacja w Teatrze Wielkim w Warszawie i... na tym w zasadzie koniec, bo nie liczymy tu pojedynczych realizacji poszczególnych ogniw cyklu, których skądinąd też było niewiele.
Gdy przed trzema laty we wrocławskiej Hali Ludowej powracał Wagner poprzez pierwszą część tetralogii - "Złoto Renu", owacjom nie było końca. Splendoru przedstawieniu dodała obecność samego Wolfganga Wagnera, wnuka kompozytora, który zaszczycił swoją osobą wrocławską premierę. Przedstawienie zbiegło się też w czasie z kilkoma ważnymi datami. W 2003 roku przypadała 190. rocznica urodzin i 120. śmierci Wagnera, mijało 140 lat od jego pobytu we Wrocławiu i 70 lat od przedwojennej realizacji tetralogii.
Inscenizacji i reżyserii wszystkich części dramatu podjął się Hans-Peter Lehmann, wieloletni asystent Wolfganga Wagnera w Bayreuth. Zachwycony architekturą Hali Ludowej, która może przypominać mityczną siedzibę bogów Walhallę, wykorzystał jej wielkość do uwypuklenia wszystkich istotnych akcentów dramatu: potęgi władzy, pychy, żądzy pieniądza, miłości i nienawiści. Spójna, z prostotą ujęta koncepcja scenograficzna Waldemara Zawodzińskiego, modyfikowana tylko nieco w poszczególnych częściach, podkreśla magię tego miejsca. Do tej wizji nawiązują również czytelne w rysunku kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej.
Tylko czy muzycznie wrocławskie przedstawienia są w stanie w pełni zadowolić melomanów? Po obejrzeniu pierwszych trzech części można mieć parę wątpliwości. Głównie z tego powodu, że w Hali Ludowej odbiorca jest zawsze skazany na amplifikowany dźwięk, który nie daje pełnego obrazu wokalnych możliwości artystów. Zróżnicowanych skądinąd, bo wrocławskich śpiewaków zasilają w partiach pierwszoplanowych artyści "castingowi" z całego świata. A co do inscenizacji. No cóż. W tej prostocie jest metoda, ale wydaje się, że prędzej Hans-Peter Lehmann zapadnie w pamięć jako autor pierwszej powojennej we Wrocławiu inscenizacji "Ringu" niż jako wielki wizjoner. Nie odmówi jednak nikt Operze Wrocławskiej tej satysfakcji, że potrafiła zmierzyć się z dziełem, że już wkrótce zaprasza na czwartą część - "Zmierzch Bogów", i że jesienią planuje cały wagnerowski maraton, zamierzając w ciągu pięciu dni pokazać wszystkie cztery ogniwa cyklu.
A jeśli komuś się nie podoba, zawsze może wybrać się w sierpniu do Bayreuth. W tym roku inscenizację "Pierścienia..." przygotowuje Tankred Dorst.
Wagner we Wrocławiu
Jest wiele historycznych powodów, dla których Wagner zasłużył sobie we Wrocławiu na tak godne przypomnienie. W tym mieście bowiem jego muzyka cieszyła się przed laty wyjątkowym uznaniem. Prezentację dzieł kompozytora rozpoczęto we wrocławskim Teatrze Miejskim w 1852 roku od "Tannhausera". Potem posypały się kolejne tytuły: "Lohengrin", "Rienzi", "Śpiewacy norymberscy", "Tristan i Izolda". Do spopularyzowania wagnerowskiej twórczości przyczynił się również pochodzący z Poznania skrzypek i dyrygent Leopold Damrosch, któremu wrocławianie zawdzięczali zaproszenie Wagnera na gościnny występ. Koncert pod batutą kompozytora odbył się 7 grudnia 1863 roku w Sali Sprintera.
Natomiast "Pierścień Nibelunga" pokazano w całości po raz pierwszy w 1895 roku. Roku, czy też sezonie, wyjątkowej obfitości wagnerowskiej muzyki. Dość powiedzieć, że na 193 przedstawienia operowe w latach 1895-96, aż 45 stanowiły opery i dramaty Wagnera. Nic więc dziwnego, że ówczesny dyrektor Teatru Miejskiego Carl Loewe, planując następny sezon artystyczny, przygotował specjalny cykl wagnerowski, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i zainteresowaniom wrocławian. Cykl ten tradycyjnie kończący każdy sezon Teatru Miejskiego, przetrwał do wybuchu I wojny światowej. Ostatnia prezentacja "Pierścienia..." we Wrocławiu odbyła się w 1933 roku. Potem nastąpiła kilkudziesięcioletnia cisza. Muzyka Wagnera stała się przecież narzędziem hitlerowskiej propagandy i z takimi konotacjami z trudem znajdowała sobie miejsce w powojennej Polsce.