Artykuły

Zmierzch (bogów) i renesans (Wagnera)

Był czas, kiedy opery i dramaty muzyczne Ryszarda Wagnera obwoływano najwspanialszy­mi wzlotami ludzkiego ducha w dzie­dzinie sztuki, a samego ich twórcę - wielkim rewolucjonistą i prawodaw­cą owej dziedziny; kulturalna Europa zaś dzieliła się na rzeszę jego zago­rzałych wielbicieli i równie zawzię­tych przeciwników staczających za­cięte walki słowem i piórem. Warto przypomnieć, że to Polska była pod­ówczas krajem, gdzie sceniczne dzie­ła mistrza z Bayreuth - poza niemiec­kim obszarem językowym - cieszyły się bodaj największym powodze­niem. Bo też znajdowały tu szczegól­nie piękny kształt artystyczny przy udziale śpiewaków najwyższej światowej miary (jako że i takimi mogli­śmy kiedyś się chlubić).

Ale to wszystko było ongiś: mniej więcej w ostatniej ćwierci XIX i pierw­szej XX stulecia. Później nadeszły cza­sy inne - kiedy wielu "znawców" uzna­ło, że muzyka Wagnera jest już prze­starzała, zaś treść jego dzieł zupełnie nie odpowiada duchowi współczesnej epoki, a może nawet niesie przesłania wręcz szkodliwe; dotyczyło to przede wszystkim opartego na starych ger­mańskich legendach "Pierścienia Nibelunga". Zaważyło na tym oczywiście całkowicie bezpodstawne "zaanekto­wanie" przez Hitlera Wagnerowskiej twórczości dla propagandy faszystow­skiej ideologii. Także i u nas na pew­nym etapie uznano wymowę dzieł Wa­gnera za wrogą politycznie, wobec czego pierwsze po II wojnie światowej jego dzieło - "Lohengrin" w Operze Warszawskiej - pojawiło się tu dopiero w 1955 r.

Potem jednak karta znowu się od­wróciła i dziś dzieła Wagnera cieszą się zasłużonym powodzeniem na czołowych scenach, podbijając rze­sze publiczności nawet w dalekich, egzotycznych wobec europejskiej kultury krajach, gdzie wcześniej ni­gdy ich nie oglądano. Wagnerowska muzyka urzeka swym pięknem i siłą romantycznej ekspresji, zaś treść owych muzycznych dramatów - wła­śnie z wyklinanym ongiś "Pierście­niem Nibelunga" na czele - nie tylko się nie zestarzała, ale przy odpowied­nim na nie spojrzeniu okazuje się dla naszej epoki zadziwiająco aktualna.

Czyż bowiem działania, których głównym motorem są niepohamo­wana żądza władzy i bogactwa, chci­wość i nienawiść, nie dają się obser­wować także dzisiaj w różnych punk­tach globu i nie osiągają form groź­niejszych niż kiedykolwiek? Zaś mi­łość - według Wagnera druga wielka siła sprawcza zdolna wpływać na losy świata - może okazać się zbyt słaba, aby przeciwstawić się narastającej zbrodniczej potędze zła...

Na tej fali renesansu Wagnerowskiej sztuki znalazł się w ostatnich latach także Wrocław - nb. miasto, w którym jeszcze w XIX w. dano pierwszą po Festspielhausie na Zielonym Wzgórzu (czyli świątyni wielkiego twórcy w Bayreuth) inscenizację pełnego cy­klu "Pierścienia Nibelunga". Tutaj to dzielna dyrektorka Opery Dolnoślą­skiej Ewa Michnik, wobec ciągnącego się latami generalnego remontu ma­cierzystego teatru, poczęła urządzać z ogromnym powodzeniem operowe megaprodukcje w kolosalnym wnę­trzu zabytkowej Hali Ludowej, a ostatnią z nich stal się właśnie "Pier­ścień Nibelunga". Od trzech lat oglą­dano więc we Wrocławiu kolejne czę­ści owego cyklu monumentalnych dramatów muzycznych, aż wreszcie u progu bieżącego lata przyszła kolej na ostatnie i najpotężniejsze jego ogniwo "Zmierzch bogów".

Dla niezwykłych wymiarów tego dzieła bardzo przydała się autentycz­na megaprodukcja. Jeśli bowiem spektakl trwa blisko 6 godzin, to naj­genialniejsza nawet muzyka nie była­by w stanie sama utrzymać zaintere­sowania nie tylko "zwykłych" widzów, ale także doświadczonych operomanów. Tu jednak prawdziwym strza­łem w dziesiątkę okazało się pozyskanie do realizacji całej tetralogii znako­mitego reżysera z Hanoweru Hansa-Petera Lehmanna (niegdyś asystenta wnuka wielkiego kompozytora Wielanda Wagnera z Bayreuth). Wespół z utalentowanym scenografem Wal­demarem Zawodzińskim potrafił on po mistrzowsku zagospodarować efektownie olbrzymią przestrzeń sce­niczną Hali Ludowej i nie starając się (jak wielu innych) wymyślić koniecz­nie czegoś "obok" dzieła Wagnera, czytelnie i sugestywnie przekazał je­go główne przesłanie budując podpo­wiadany przez muzykę właściwy dla kolejnych scen dramatu klimat.

- To nie jest pochwała germańskiej buty i zaborczości - powiedział nam Lehmann. - Przeciwnie: to jest wielkie ostrzeżenie. Przecież "Pierścień" pokazuje wyraźnie, jak świat oparty na żądzy bogactwa, nikczemności, podstępie i zdradzie zmierza ku nie­uchronnej zagładzie.

Niektóre epizody dramatu, jak np. słynna podróż Zygfryda po Renie (kapitalne projekcje świetlne Bogumiła Palewicza!), z pewnością mocno utkwi­ły w pamięci widzów. I tylko samo za­kończenie dzieła - gwałtowne wezbra­nie wód Renu i pożar mitycznej siedzi­by bogów Walhalii - wypadło nie tak wyraziście, jak można się było spodzie­wać; pojawienie się zaś małej dziew­czynki w tym momencie wcale nie było jasne, a raczej banalne.

Ewa Michnik (pierwsza bodaj w świecie kobieta-dyrygent mierząca się z Wagnerowskim cyklem o Nibelungach!) pewną ręką prowadziła to skom­plikowane i pełne napięć dzieło przy udziale powiększonej do niezwykłych rozmiarów orkiestry, umiejętnie pod­kreślając charakterystyczne motywy przewodnie. W śpiewaczej zaś obsadzie premierowego spektaklu świetnie spi­sywali się przede wszystkim: wykształ­cony w Petersburgu tenor Leonid Zachożajew jako dzielny, lecz naiwny Zygfryd, przybyły z Niemiec potężny bas Paweł Izdebski w roli zbrodniczego Hagena, Amerykanka Nadine Secunde ja­ko Brunhilda oraz dwie polskie śpie­waczki Beata Libera-Orkowska (Waltrauta) i Ewa Vesin (Gudruna).

Tymczasem Ewa Michnik zapo­wiada już na październik prezentację pełnego czteroczęściowego cyklu "Pierścienia".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji