Artykuły

Testament Adama Didura w 60. rocznicę śmierci

Ostatnie słowa ADAMA DIDURA: - "Śpiewajcie dalej... Nie przerywajcie..." nabrały wkrótce symbolicznej wymowy jako wyraz ostatniej woli umierającego artysty.

I tak zostały zapamiętane - najpierw w odniesieniu do nagle przerwanych zajęć w klasie śpiewu, którą prowadził. Stanowiły również ważne, mobilizujące przesłanie dla pogrążonych w głębokiej żałobie zespołów Opery Śląskiej, by wypełnić godnie artystyczny program wytyczony przez jej organizatora i twórcę. Towarzyszyły potem wytężonym przygotowaniom do wyznaczonej na 9 lutego prezentacji "Traviaty", a intensywne próby w Didurowskich obsadach trwały już przez cały grudzień. Wyjątkową aurę miał sam spektakl premierowy, który przerodził się w zbiorowy wyraz czci i wdzięczności dla Mistrza. Miał też swoją wymowę zapomniany z czasem fakt, że z dniem 13 stycznia, w 4 dni po pogrzebie, w akcie spontanicznego hołdu nadano Operze imię Adama Didura. I tak jego ostatnie słowa przy różnych rocznicowych okazjach, ożywają aż do dni naszych, nabierając nowych znaczeń.

Tegodnia, 7 stycznia 1946 roku, Adam Didur udał się rankiem do katowickiego konserwatorium na zajęcia. Był dziekanem Wydziału Wokalnego, który zorganizował od podstaw a jednocześnie prowadził klasę śpiewu. Czuł się przecież z powołania pedagogiem i wychowawcą, otoczony utalentowaną młodzieżą. Tak było we Lwowie, gdzie na kilka lat osiadł po zakończeniu imponującej kariery światowej. A następnie w okupacyjnej Warszawie, gdzie opiekował się z wielkim oddaniem grupą swoich wybitnie utalentowanych uczniów, którzy przybyli do stolicy jeszcze latem 1939 roku, gdy Adamowi Didurowi powierzono objęcie dyrekcji Teatru Wielkiego: Wiktoria Calma, Jadwiga Lachetówna, Lesław Finze... W Warszawie dojdą do nich m. in. Franciszek Arno, Tadeusz Bursztynowicz i Maria Fołtyn a nawet Mieczysław Fogg. Później dołączy Andrzej Hiolski i - już w Bytomiu - dojdzie do zespołu utalentowana sopranistka Zofia Czepielówna, z jego klasy w konserwatorium lwowskim, gdy zjadą na Śląsk liczni artyści i pracownicy "repatriowanej" Opery Lwowskiej. A wśród młodych zaangażowanych przez Adama Didura śpiewaków są już na miejscu tak utalentowani artyści, jak Antonina Kawecka, Stefan Dobiasz i Henryk Pociejewski - Stolnik w pierwszej katowickiej "Halce".

Adam Didur od wiosny zajmuje spore 6. pokojowe mieszkanie przy ulicy Mielęckiego 10 na 4 piętrze okazałego gmachu. Zajmuje... lecz co to znaczy w tym przypadku, skoro do wspólnego stołu zasiada nierzadko i kilkanaście osób, a niemal regularnie pomieszkuje tu 10 lokatorów, w większości jego wychowanków, stanowiących trzon zespołu solistów. Często zresztą trzeba rozkładać na podłodze posłania dla przyjezdnych gości. Co prawda Opera Śląska ma od jesieni własną siedzibę w Bytomiu, lecz i tam większość spośród członków 200-osobowego już zespołu koczuje gdzie się da, nierzadko nadal w samym teatrze.

Musimy teraz wejść w sytuację życiową 72. letniego artysty, doświadczonego ciężko wojną. Didur ma za sobą nie tylko tragiczne dni Powstania Warszawskiego i widok płonącego Teatru Wielkiego, którego dyrekcji objąć nie zdążył. Warszawę opuścił, jak napisał Tadeusz Bursztynowicz, z "tobołkiem w ręku", by skupić wokół siebie, już w Krakowie, grupę młodych śpiewaków, z którymi stawi się w Katowicach, gdzie już 14 czerwca 1945 roku dojdzie do premiery "Halki" - pierwszego spektaklu operowego w powojennej Polsce. Przeciążenia obowiązkami są niewątpliwie ponad siły, skoro - realnie biorąc - wypadnie mu stworzyć teatr operowy w niewykonalnych terminach, przy tym w najtrudniejszych warunkach. I to od podstaw - a dosłownie z niczego, rzec można: z woli i wizji. Lecz dochodzą jeszcze inne ogromne napięcia, skoro otaczają go dziesiątki wojennych rozbitków, którym stara się pomóc w zorganizowaniu życia. W tym czasie Opera Śląska pracuje już normalnie, w siedzibie i objeździe po przystosowaniu do stałych występów wyrabowanego Teatru Miejskiego w Bytomiu, w którym do niedawna biwakowali czerwonoarmiejcy. Po katowickiej premierze "Halki" i "Toski", 9 grudnia już na scenie bytomskiej Didur zaprezentował dwie następne pozycje: "Pajace" i "Rycerskość wieśniaczą" w tak świetnych obsadach, o jakie dziś trudno. Koniec roku przyniósł kolejne wydarzenie: 25 grudnia Opera Śląska zaprezentowała w świątecznym programie na antenie radiowej "Halkę" Moniuszki, co odbiło się szerokim echem.

Życie Adama Didura toczy się teraz między gmachem Opery w Bytomiu i katowickim konserwatorium; co dnia jak wahadło: Katowice - Bytom, Katowice - Bytom... Uczniów swojej klasy wokalnej otacza wyjątkową troską, jakby zwracał dług młodości, gdy nadzwyczaj przystojnym, utalentowanym studentem, śpiewającym w uniwersyteckim chórze, zaopiekował się znakomity nauczyciel śpiewu Walery Wysocki, z którego klasy wyszła cała plejada artystów operowych wkrótce o światowej sławie, w tym tak wspaniałe sopranistki, jak Salomea Kruszelnicka, Maria Mokrzycka, Janina Korolewicz-Waydowa, Helena Zboińska-Ruszkowska i znakomici tenorzy - Józef Mann i Aleksander Myszuga. Jednak na czoło wysunie się Adam Didur, którego kariera okaże się wyjątkowa co do zasięgu i skali sukcesów. Jest przy tym człowiekiem wielkiego, osobistego uroku i wyjątkowej bezinteresowności. Nawet teraz, morderczo zajęty udziela dodatkowych lekcji bez wynagrodzenia w swoim ludnym, katowickim mieszkaniu. Tu do późnych godzin będzie kłębiło się życie - słychać śpiew, toczą się rozmowy, schodzą się goście.

Całkowicie pochłonięty teatrem, który stworzył i planami artystycznymi na przyszłość, był przekonany, że doczeka powstania na Śląsku gmachu teatru wielkiego na miarę swych ambicji i możliwości zespołu gwiazd, który formował z niespożytą energią. Zdobywca największych scen świata, wytworny i towarzyski, znany także z wielkiej hojności, do czasu wybuchu wojny godził harmonijnie styl życia światowca z poczuciem patriotycznych powinności, które jeszcze wzrosło w tych najcięższych latach. Tadeusz Bursztynowicz, obdarzony pięknym tenorowym głosem młody śpiewak, który od pierwszych dni narodzin Opery Śląskiej okaże się rzutkim, niezrównanym administratorem zapisał: W czasie Powstania Warszawskiego spotkałem go kilkakrotnie w różnych sytuacjach. Raz w czasie gaszenia pożaru domu przy Wareckiej 11 znalazł się obok mnie w wężu ludzkim, usiłującym przy pomocy bezustannie krążących wiader z wodą zastąpić motopompę. Nie pomogły perswazje, wytrwał do końca nie zważając na bezpieczeństwo. Innym znów razem pod koniec powstania odszukałem go przy ulicy Koszykowej. Na szóstym piętrze kręcił mąkę z owsa na malutkim młynku od kawy i piekł placki. "Latające krowy" i bomby nie wyprowadzały go z równowagi.

* * *

Zapamiętajmy ten zapis, bo wiele mówi o Didurze człowieku, który w latach okupacji - jak wspomina T. Bursztynowicz - skupił wokół swojej osoby licznych entuzjastów śpiewu i muzyki, uczył, zachęcał do wytrwania. Tę atmosferę przeniósł do legendarnego katowickiego mieszkania przy ulicy Mielęckiego; swoich uczniów traktował jak rodzinę śpiewaczą. Często po kolacji snuł opowieści o latach swojej światowej kariery związanej z największymi scenami świata i mobilizował wychowanków do wytrwałej pracy nad sobą, zdecydowanie przeciwny rozdrabnianiu uwagi na doraźne zarobkowe występy. Sam jednak lekkomyślnie szafował siłami. Niepokojące sygnały o poważnych niedomaganiach serca i nadciśnieniu zbywał machnięciem ręki. Lesław Finze, szczególnie bliski uczeń, który zwykle jako pierwszy po Didurze wchodził do łazienki, niekiedy dostrzegał niezmyte kropelki krwi na umywalce. Miał krwotoki z nosa, lecz bagatelizował te zdarzenia.

Poprzedniego dnia, w Trzech Króli, Didur wrócił późno do domu. Choć zmęczenie rzucało się w oczy, jeszcze wymusił na Finzem partyjkę pokerka. Rano wyszedł na zajęcia do Konserwatorium, gdzie czekała już w jego sali śpiewu na 1. piętrze Maria Fołtyn. Jesienią 1945 roku przybyła do Katowic, by rozpocząć regularne studia wokalne pod kierunkiem Adama Didura, który udzielał jej bezpłatnych lekcji także w swoim mieszkaniu. Minęła godzina 11. Trwały normalne ćwiczenia. Didur akompaniował. Nagle przerwał, lewa ręka opadła, prawą oparł się o klawiaturę. Ciężki jazgot dźwięków i krew cieknąca z nosa. Maria Fołtyn wybiegła z krzykiem z sali: - ratunku, na pomoc!...Karetka pogotowia zjawiła się szybko, lecz było już za późno: udar serca!... Czy jednak pomoc w ogóle mogła być skuteczna? Przed opuszczeniem sali Didur jeszcze wyrzekł: "Śpiewajcie dalej... Nie przerywajcie!..." (chodziło o zajęcia). Te słowa zostaną na zawsze zapamiętane i wielokrotnie będą przywoływane.

Pogrzeb, który odbył się już dwa dni później - w środę, 9 stycznia 1946 roku przerodził się w wielką manifestację. Śląsk oddał należny hołd wielkiemu artyście, a żal po jego nagłej stracie był powszechny. W "Dzienniku Zachodnim" zamieszczono opis ostatniej drogi Adama Didura. Kotudukt żałobny wyruszył z domu żałoby przy ul. Mielęckiego przy wtórze chóru "Echo" do kościoła Mariackiego, gdzie odprawiono uroczystą żałobną mszę oraz egzekwie żałobne. Uroczystości żałobne w kościele połączone były z koncertem uczniów i przyjaciół Zmarłego, którzy w ten sposób uczcili pamięć Mistrza. Na organach grat prof. Szabelski, duet na skrzypce i wiolonczelę wykonali prof . Dworakowski i Wolf, śpiewał Hiolski, Faryaszewska, Finze, Cyganik, Arno i połączone chóry Opery i "Echo".

Po zakończeniu uroczystości kościelnych kondukt pogrzebowy udał się ulicami miasta pod Teatr im. Wyspiańskiego, przed którym zatrzymał się przez chwilę. Trumnę wystawiono w akcie pożegnania w hallu katowickiego teatru. Przez otwarte okna foyer na piętrze rozbrzmiewały dźwięki marszu żałobnego Chopina, który grała operowa orkiestra pod batutą Jerzego Sillicha. Adam Didur spoczął na katowickim cmentarzu przy ulicy Francuskiej - w śląskiej alei zasłużonych.

* * *

Z dniem 7 stycznia 1946 roku zamknęła się "epoka Didurowska" - bo tak trzeba nazwać tych siedem historycznych miesięcy, licząc od pierwszej premiery, najważniejszych w dziejach Opery Śląskiej, którą stworzył "dosłownie z niczego" jak już w dzień po jego śmierci stwierdził August Grodzicki. Swojemu następcy Stefanowi Belinie-Skupiewskiemu, który doprowadził Operę Śląską do jej największej świetności - z pozycją 1 sceny operowej w kraju, pozostawił Adam Didur teatr artystycznie i organizacyjnie uformowany. W tym czasie bytomska scena dysponuje już coraz lepszą własną orkiestrą zorganizowaną przez Jerzego Sillicha, świetnym chórem pod kierownictwem Zbigniewa Lipczyńskiego, wciąż rozwijającym się baletem utworzonym przez Tadeusza Burkę, znakomitymi zespołami technicznymi, zrębem wspaniałego zespołu solistów a także grupą wybitnych realizatorów o uznanym prestiżu i dorobku. Ma także młoda Opera Śląska jasno wyznaczoną przez Adama Didura misję, którą sformułował w swoich pierwszych publicznych wypowiedziach a zyskała wnet wagę artystycznego testamentu. Już w wywiadzie udzielonym krakowskiemu "Dziennikowi Polskiemu", który ukaże się potem 28 marca także w "Trybunie Robotniczej", stwierdził Adam Didur: Nadeszła chwila, gdy i o operze należy pomyśleć jako o ważnej dziedzinie sztuki narodowej. (...) Organizacja opery nie może trwać długo - poszczególni artyści aranżują swój byt na własną rękę, rozjeżdżają się i tracimy przez to jedyną sposobność zorganizowania znakomitego zespołu narodowego.

Rozumiał przez to Didur imprezę objazdową, posiadającą w zespole najwybitniejsze siły starsze i młodsze. Z operą zamierzał związać również reprezentacyjnie postawiony balet (...) aby krzewić kulturę i zainteresowanie sztuką po wszystkich miastach Polski, ale także aby wyjeżdżać na występy zagraniczne. Już w okresie pobytu w Katowicach Didur zapowiedział w "Trybunie Robotniczej" z 11 maja, że pragnie postawić "Halkę" od razu na najwyższym poziomie; myśli również o tym, aby muzyka stała się dostępna dla szerokich mas pracujących, aby każdy mógł znaleźć się w teatrze na pierwszej powołanej do życia, po latach niewoli, operze. Stwierdził także, że szczególnie tu na Śląsku udostępnienie słowa polskiego i muzyki polskiej dla szerokiego ogółu ma doniosłe znaczenie kulturalne, lecz powinno sięgać jeszcze dalej, na Ziemie Odzyskane, dlatego też już dziś projektowane są wyjazdy zespołu w dalszy teren, na zachód.

Jeśli wczytać się w te słowa sprzed przyjazdu Didura na Śląsk a także w zdania z wywiadu poprzedzającego premierę , Jrlalki", okaże się, że były to wszystko wypowiedzi zgodne z deklaracjami. Istotnie "Halkę" pod względem wykonawczym postawił od razu na najwyższym poziomie (bo czy były wówczas w Polsce piękniejsze młode głosy?). Także z miejsca powstająca Opera Śląska ruszyła w teren, aby stać się teatrem o najszerszym zasięgu.

W życiu Adama Didura nawet w czasach gdy zdobywał największe sceny Europy i obu Ameryk, by stać się obywatelem świata, nie było okresu równie intensywnego co w ostatnim śląskim etapie biografii, gdy dotarł do Katowic przygodnym wojskowym wozem. Nie można oczywiście zestawiać wielkich tras artystycznych jego szczytowej kariery z wyczerpującą krzątaniną tych ostatnich miesięcy życia, gdy niemal z dnia na dzień, w warunkach wielkiej improwizacji i niedostatku - tworzył i stworzył od podstaw nowy teatr operowy, skupiając wokół siebie najwybitniejsze młode głosy oraz najznakomitszych mistrzów sztuki operowej, którzy weszli na trwałe do historii polskiej kultury.

Podstawę magnetycznej osobowości i siły wewnętrznej Adama Didura stanowiły zarówno cechy jego charakteru, ale i wielki autorytet artysty, którego kariera nie miała sobie równych w dziejach polskiej wokalistyki. Przez 30 lat wpisana w największe sceny świata: La Scalę, której solistą zostaje liczący zaledwie 21 lat młody polski bas... Rzym, Londyn, Kair, Madryt, Wiedeń, Paryż, Petersburg, Moskwa, Rio de Jainero, Buenos Aires, przede wszystkim jednak sceny amerykańskie na czele z Metropolitan Operą, z którą związany był przez ćwierć wieku - a to oznaczało udział w 950 spektaklach, rekord tej sceny, który trwa od 1933 roku, gdy w wieku 60 lat postanowił rozstać się z przesławną MET. Chciał odejść wielkim, jeszcze w pełni sił, u szczytów powodzenia. Jego repertuar obejmował 54 partie, wszystkie najważniejsze śpiewane przez basów, choć i po barytonowe sięgał, bo tak wielkie możliwości posiadał jego głos. Zawsze też znajdywał czas na występy na scenach polskich, regularnie goszcząc w Warszawie i Lwowie, mieście najbliższym.

Miejscem trwałym pamięci Adama Didura stała się właśnie Opera Śląska, gdzie już w 1948 roku w głównym hallu bytomskiego teatru znalazło się popiersie artysty z bardzo dobrze uchwyconym podobieństwem twarzy o męskich, zdecydowanych rysach, dłuta Zbigniewa Dunojewskiego. Przed rokiem imię Adama Didura nadano reprezentacyjnej Sali Koncertowej Opery Śląskiej, odbudowanej z pietyzmem po pożarze. Każdy jubileusz Opery Śląskiej i ważniejsze wydarzenie teatru od 60 już lat są okazją do przybliżenia postaci jej twórcy. Szczególną jednak rolę w ugruntowaniu kultu Adama Didura pełnią organizowane od 1979 roku konkursy wokalistyki operowej jego imienia, które doczekały się 7 edycji - ostatnia w roku 2004 miała już charakter międzynarodowy. A wtedy zawsze powracają i ożywają ostatnie słowa Adama"Didura: "Śpiewajcie dalej... Nie przerywajcie...".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji