Pierwszy Wagner na łódzkiej scenie
Wystawienie jakiejkolwiek opery Wagnera, to przedsięwzięcie nie lada, którego podejmować się mogą jedynie teatry operowe, rozporządzające zarówno wielkimi możliwościami w zakresie oprawy scenicznej (rozmiary sceny, dekoracje, kostiumy), jak też na bardzo wysokim poziomie stojącym zespołem wykonawczym.
Z drugiej znów strony działalność twórcza Wagnera odegrała w dziejach muzyki rolę tak doniosłą, że trudno wyobrazić sobie teatr operowy, który by dążąc do wszechstronności repertuaru nie miał w swym programie choć jednego z dzieł Wagnera; nie jest też dobra sytuacja miłośnika muzyki operowej, który nie ma możności poznania choć jednego z dzieł Wagnera bezpośrednio ze sceny.
Jednak ten tak ważny etap rozwoju opery i dramatu muzycznego na przestrzeni minionego ćwierćwiecza, zupełnie prawie nie był reprezentowany w repertuarze polskich teatrów. W ostatnich dopiero latach poczęto śmielej przełamywać narosłe uprzedzenia i błędne mniemania, tyczące się zwłaszcza trudności odbioru Wagnerowskich arcydzieł (prym tu wiodła ambitna Opera Poznańska). Ze szczególną tedy radością trzeba powitać przygotowaną przez łódzki Teatr Wielki premierę "Lohengrina", o którym blisko 120 lat temu pisał wielki Franciszek Liszt, że "z pojawieniem się tego dzieła skończyło się panowanie dawnej opery".
Radość jest tym większa, że przedstawienie "Lohengrina" udało się ponad spodziewanie i stało się nowym sukcesem łódzkiej operowej sceny. Sukces ten zaś staje się tym bardziej cenny, gdy się weźmie pod uwagę możliwości łódzkiego zespołu oraz fakt, że było to zadanie artystyczne z pewnością najtrudniejsze ze wszystkich przed jakimi zespół ten dotychczas stawał.
Dyrygował "Lohengrinem" Zygmunt Latoszewski. Jego interpretacja Wagnerowskiej muzyki odznaczała się dążeniem do maksymalnej prostoty i przejrzystości (może chwilami aż za mało było owej solenności, typowej dla dzieł niemieckiego mistrza?), przez co muzyka ta stawała się jakby bliższa i zrozumiała dla mniej nawet przygotowanego odbiorcy. Temu samemu z pewnością celowi służyć miały poczynione w partyturze dość liczne skróty, nie naruszające zresztą esencji dzieła. Bardzo dobrą i ciekawą reżyserię dramatu opracował gość z Lipska - Wolfgang Weit, w którego koncepcji nie mniej ważną od świetlanego rycerza Graala postacią - stała się Elza i problem jej prawa do poznania tajemnicy ukochanego wybawcy. Wysoce wartościowym elementem spektaklu stała się także oprawa scenograficzna Bernharda Schrotera, również niemieckiego gościa - osobiście życzyłbym sobie tylko większego kontrastu pomiędzy pierwszym i drugim aktem opery. Na szczególne podkreślenie zasługuje oryginalnie pomyślana i znakomicie przeprowadzona scena pierwszego pojawienia się Lohengrina.
W zespole solistów największą rewelacją stała się odtwórczyni roli Elzy - młoda śpiewaczka Teresa Wojtaszek-Kubiak, obdarzona wspaniałym autentyczne "wagnerowskim" dramatycznym sopranem, a przy tym dobrymi warunkami zewnętrznymi, podkreślonymi jeszcze przez piękny kostium. Prawdziwą satysfakcję budziło piękne, wzorowo równe prowadzenie tego głosu na poszczególnych nutach; inna sprawa, że płynność całych fraz (czyli problem legata) wymagać będzie jeszcze u niej dopracowania.
W trudnej i wyczerpującej partii tytułowego bohatera piękny sukces odniósł Jerzy Orłowski, budząc szczere uznanie szlachetnym brzmieniem głosu i kulturą muzycznej interpretacji. Gdyby jeszcze głos jego w niektórych momentach zyskał większą nieco potęgę brzmienia - w proporcji do chóru i orkiestry - można by to wykonanie uznać za wzorowe. Bardzo dobrym Telramundem był Władysław Malczewski, Jadwiga Pietraszkiewicz tworzyła także dobrą postać demonicznej Ortrudy, niemniej osadzenie w tej mezzosopranowej zasadniczo partii śpiewaczki o głosie jaśniejszym od Elzy musi budzić wątpliwości. Na wielkie uznanie zasłużył rzetelny artystyczny wysiłek zespołu chóralnego, przygotowanego przez Kazimierza Dębskiego oraz orkiestry, z którą - obok kierownika muzycznego - przez czas dłuższy intensywnie pracował młody kapelmistrz Arkadiusz Basztoń.