Artykuły

Strauss pod Wawelem

"Zemsta nietoperza" w reż. Janusza Józefowicza w Operze Krakowskiej. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Długie i pełne ciekawych wydarzeń są dzieje operowego teatru w Krakowie. Już bowiem w połowie XVIII stulecia dawano tu przedstawienia włoskich oper w pałacach księcia Teodora Lubomirskiego i biskupa Kajetana Sołtyka; niewiele później miejscowi antreprenerzy uruchomili publiczny teatr; w wieku XIX co bardziej popularne dzieła Donizettiego można było oglądać w Krakowie niedługo po ich włoskich lub francuskich prapremierach, a w 1914 roku z inicjatywy Bolesława Wallek-Walewskiego powołano do życia Krakowskie Towarzystwo Operowe, które w ciągu paru następnych lat (mimo, iż był to przecież czas wojny) doprowadziło do zrealizowania kilkunastu premier. Po drugiej wojnie światowej istnienie regularnie działającej instytucji operowej w Krakowie stało się zaś faktem (zainteresowanych bliższymi szczegółami odsyłam zresztą do książki Anny Woźnia-kowskiej Czy Kraków zasługuje na Operę?).

Jednakże mimo wiele osiągnięć instytucja ta ciągle pozbawiona była własnej siedziby, działając jedynie naprawach nie zawsze mile widzianego gościa w przepięknych skądinąd wnętrzach Teatru im. Juliusza Słowackiego, co oczywiście przysparzało jej przedstawieniom splendoru, ale też było źródłem rozlicznych trudności i kłopotów. Stąd też uroczyste postawienie w dniu 22 grudnia 2005 symbolicznej "wiechy" na wznoszonym intensywnie przy ul. Lubicz nowym gmachu Opery, świadczące o zakończeniu pierwszego etapu budowy, czyli zamknięciu w surowym stanie głównego stropu, stało się wydarzeniem znaczącym i realną już zapowiedzią spełnienia marzeń wielu pokoleń krakowskich melomanów. Otwarcie nowego gmachu zapowiadają szefowie Opery na rok 2007.

Na razie jednak, krótko przed świętami Bożego Narodzenia Opera Krakowska, której artystyczne kierownictwo od dwóch już lat sprawuje z powodzeniem Ryszard Karczykowski, wystąpiła po staremu na scenie Teatru im. Słowackiego z premierą nigdy bodaj dotąd w podwawelskim grodzie nie granej Straussowskiej "Zemsty nietoperza", które to arcydzieło operetkowego gatunku jako jedno z bardzo nielicznych ma -jak wiadomo - "prawo obywatelstwa" w najbardziej nawet renomowanych teatrach operowych.

I nic dziwnego. Poszczególne bowiem "numery" tego dzieła z kapitalnymi tercetami w pierwszym akcie, z dwiema popisowymi ariami Adeli oraz w formę pięciogłosowego kanonu na tle chóru ujętym mistrzowskim kwintetem z balowej sceny w drugim akcie na czele, to prawdziwe klejnociki lekkości, wdzięku i kompozytorskiego mistrzostwa zarazem. Wymagania stawiane tu wykonawcom głównych partii są zaś takie same, jak w "poważnej" operze albo nawet większe; poza bowiem posiadaniem wartościowego głosu i umiejętności kunsztownego nim władania trzeba jeszcze ładnie wyglądać, poruszać się z wdziękiem, dźwięcznie i wyraziście podawać tekst mówiony, czyli tzw. "prozę", no i tworzyć przekonującą postać sceniczną -jak w teatrze dramatycznym. Od reżysera i dyrygenta także zależy tu bardzo wiele...

Jakże zatem z tym wszystkim i z kilkoma jeszcze innymi niełatwymi

problemami poradzili obie realizatorzy oraz wykonawcy krakowskiego przedstawienia "Zemsty nietoperza"? Wypada stwierdzić z przyjemnością, że nad podziw dobrze. Jednym z głównych twórców sukcesu okazał się zaproszony z Wiednia dyrygent Uwe Theimer, kapelmistrz tamtejszej Volksoper oraz szef założonego przez siebie zespołu Wiener Opernballorchester, specjalizującego się w muzyce Johanna Straussa oraz współczesnych mu kompozytorów wiedeńskich. Prowadził dzieło Straussa z należną precyzją i zarazem z doskonałym wyczuciem stylu, czyli lekko, finezyjnie i z tanecznym zacięciem - tam, gdzie partytura tego wymagała. Orkiestra i Chór Opery Krakowskiej sprawiały się dzielnie pod jego batutą - może tylko w pięknej uwerturze smyczki brzmiały chwilami zbyt nikło.

Z kolei Janusz Józefowicz jako reżyser uczynił wiele, aby pełna humoru akcja sztuki, sterowana zresztą przez znakomite libretto w doskonałej polskiej adaptacji (bo o przekładzie sensu stricto trudno tu mówić) Juliana Tuwima, biegła żywo i w sposób naturalny, bez zbędnych udziwnień, jakich nie szczędzili nam realizatorzy niektórych dawniejszych polskich inscenizacji Straussowskiej operetki. Starał się nadto, na ogół skutecznie (poza paroma momentami), utrzymać całość w granicach komediowego gatunku, nie przeginając poszczególnych scen w kierunku farsy, czy zgoła burleski albo wręcz błazenady, czym nieraz grzeszą inni jego koledzy po fachu. Przede wszystkim zaś poprowadził rzecz całą z niepospolitym rozmachem (zwłaszcza w "balowym" II akcie), wykorzystując do efektownych pochodów w tanecznym rytmie także widownię teatru. Wspierał go w tym skutecznie scenograf Andrzej Woron, jakkolwiek niektóre elementy dekoracji (jak np. dość szkaradne "tremo" w buduarze Rozalindy) nie bardzo pasowały do stylu wiedeńskiej secesji.

A główni bohaterowie sztuki, czyli soliści? W oglądanym przeze mnie, drugim z kolei przedstawieniu bardzo dobrą Rozalindą okazała się utalentowana Ewa Biegas, która od momentu zdobycia nagrody na Konkursie Moniuszkowskim i pierwszych występów w partii Halki pięknie swój głos i wokalną technikę rozwinęła; może tylko popisowemu czardaszowi w II akcie zabrakło trochę właściwego charakteru, a w efektownym zakończeniu I aktu nie odważyła się śpiewaczka sięgnąć po "proszące się" tutaj górne "c". Z kolei ceniona sopranistka Warszawskiej Opery Kameralnej Marta Boberska nie ze wszystkim może potrafiła wczuć się w typowo "subretkową" rolę pokojówki Adeli - za to obie jej efektowne arie zaśpiewała znakomicie, włącznie z popisowym wysokim "d" na zakończenie. Dobrym Eisensteinem był Janusz Ratajczak, a dyrektorem więzienia Frankiem - Andrzej Biegun. Chlubiący się zaś już licznymi sukcesami na koncertach i festiwalach (m.in. w Krynicy), lecz debiutujący dopiero

na operowej scenie młody tenor Tadeusz Szlenkier bardzo ładnie spisał się w partii śpiewaka Alfreda. Z kolei jako odtwórcy partii księcia Orłowskiego i doktora Falke szczere uznanie zaskarbili sobie Bożena Zawiślak oraz Artur Ruciński.

Ma więc to przedstawienie niemało zalet i dobrze świadczy o możliwościach młodego przeważnie zespołu krakowskiej Opery. A jego słabsze strony? To przede wszystkim wygłaszanie większości partii mówionych nie po aktorsku, ale niejako "prywatnie", wobec czego wiele arcyzabawnych przecież tekstów przepadało dla słuchaczy. Poza tym zaś - było chyba inscenizacyjnym błędem wprowadzenie w zakończeniu sztuki tytułowego "nietoperza" jako osobnej postaci; to przecież doktor Falke, niegdyś przez złośliwy żart Eisensteina pozostawiony po balu w takim właśnie karnawałowym kostiumie na wiedeńskiej ulicy i teraz dla zemsty aranżujący całą intrygę, powinien był na koniec znowu w takim stroju się pojawić! Gdy zaś idzie o wyrazistość i stylowość scenicznych postaci, czyli po prostu o klasę aktorstwa, to cóż: czasy, kiedy rolę Franka w "Zemście nietoperza" kreował artysta tej miary, co Ludwik Sempoliński, a rolę więziennego dozorcy Froscha - niezapomniany Władysław Walter (sam jeszcze taki spektakl za młodu oglądałem - ej, łza się w oku kręci...), już chyba nigdy nie wrócą...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji