Wielki spektakl Lohengrina
Po "Tannhauserze" i "Tristanie" w Poznaniu - "Lohengrin" w Łodzi. I znów spektakl, o którym na pewno będzie głośno w całej Polsce. Tak więc dramat muzyczny Wagnera nie tylko powraca na polskie ceny operowe, ale też przeżywa na swych scenach prawdziwy renesans.
I nic w tym zaskakującego: znakomita to materia muzyczno-dramatyczna, materia, która daje się upinać na wiele sposobów: monumentalny teatr epicki, dramat wielkich metafor poetyckich, teatr symbolu moralno-filozoficznego, fantastyczne widowisko romantyczne... każda z tych koncepcji znajduje uzasadnienie i potwierdzenie w partyturze i tekście genialnego fantasty z Bayreuth.
Podczas gdy Robert Satanowski, realizując w Poznaniu "Tristana i Izoldę", zrezygnował nieomal całkowicie z oprawy i ruchu scenicznego i dał spektakl ascetyczny, w którym cały nacisk został położony na muzykę i słowo poetyckie, Zygmunt Latoszewski stworzył z "Lohengrina" wielkie widowisko, epos rycerski z całym przepychem scenografii, z tłumami chórzystów i statystów wypełniającymi po brzegi ogromną scenę Teatru Wielkiego w Łodzi. Naturalnie, że już sama poetyka i charakter dramaturgii obu tych dzieł "ciągnie" w odmienne strony - w "Tristanie" zezwala na większą kameralność, w "Lohengrinie" sugeruje widowiskowość, lecz i koncepcje realizacyjne w obu wymienionych spektaklach wyraźnie się od siebie różnią: w Poznaniu rytm spektaklu (nie mieszać z tempem muzyki) jest rozmyślnie zwolniony, obrazy na scenie są statyczne a rolę czynnika dynamizującego przedstawienie pozostawiono muzyce; w Łodzi wydobyto pełną dynamikę kontrastów scenicznych, zespalając ruch na scenie z pulsem muzyki. W warstwie scenicznej spektaklu poznańskiego uwidacznia się dążenie do uogólnienia tez filozoficznych zawartych w tragicznych losach Tristana i Izoldy, w spektaklu łódzkim dążono do wydobycia poezji i dramatycznych spięć w konkretnym wypadku lohengrinowskiej sagi, z której widz sam powinien wyciągnąć uogólniające wnioski. W obu wypadkach realizatorzy pozostali wierni partyturze i idei wagnerowskiego dramatu, aczkolwiek przy realizacji posługiwali się innymi środkami wyrazu.
Abstrahując od założeń ideowo-artystycznych, wydaje mi się, iż biorąc pod uwagę warunki w jakich pracuje Teatr Wielki w Łodzi - koncepcja spektaklu była słuszna: ogromna widownia opery łódzkiej zapełniana jest słuchaczami, którzy w przeważającej części stykają się po raz pierwszy z dramatem muzycznym Wagnera, widowiskowość inscenizacji pomoże im w percepcji wagnerowskiego dzieła, przyciągnie do teatru operowego. Z tego też powodu na pewno słuszne są dość daleko idące skróty, jakich dokonano w partyturze "Lohengrina".
Zygmunt Latoszewski jest świetnym znawcą teatru operowego, znawcą dramatu muzycznego Wagnera, znakomitym symfonikiem - nic więc dziwnego, że właśnie w jego interpretacji Wagner wydaje się prosty i łatwy, nic dziwnego, że warstwa muzyczna łódzkiego spektaklu zasługuje na same superlatywy. Orkiestra od pierwszego, sferycznego piana w uwerturze do najpełniejszego forte w scenach masowych brzmi pełno i mięsiście. Brzmienie chórów nie jest jeszcze najszlachetniejsze (zwłaszcza w głosach wysokich), ale oba chóry śpiewają czysto i precyzyjnie w najtrudniejszych polichóralnych miejscach partytury. I rzecz dla mnie zaskakująca: każde słowo płynące ze sceny jest zrozumiale i to nie tylko w śpiewie solistów, lecz również w wielkich scenach zespołowych. Akustyka w łódzkim Teatrze Wielkim jest - jak na polskie warunki - znakomita.
Równie miłą niespodziankę zgotowali nam łódzcy soliści pod względem wokalnym. Nieraz pisałem już o tym, że polskie teatry operowe cierpią na brak dramatycznych głosów, iż niejednokrotnie słuchając naszych śpiewaków w partiach bohaterskich musimy się zadowolić stwierdzeniem : "jednak wyśpiewali!". Przyznaję się, że jechałem na premierę "Lohengrina" do Łodzi nie bez wątpliwości i obaw o świadczenia wokalne w czołowych partiach wagnerowskiego dramatu. Tymczasem okazało się, że łódzki Teatr Wielki miał prawo sięgnąć po "Lohengrina", gdyż posiada dobrą obsadę przynajmniej trzech czołowych partii. Wprawdzie śpiewacy ci nie dysponują prawdziwie "wagnerowskimi głosami" o tej niezwykłej potędze brzmienia, która pozwala "przebijać się" ponad największe fortissimo wagnerowskiej orkiestry i chóru, lecz czworo solistów zaprezentowało piękne dramatyczne głosy, którymi bez wysiłku pokonali wszystkie trudności wokalne wagnerowskich partii. Przede wszystkim Teresa Wojtaszek-Kubiak w partii Elzy: dobrze postawiony głos o wybitnie ładnej barwie dramatycznej (jakże przypominał mi naszą znakomitą Franciszkę Plattównę, kiedy w rozkwicie swego talentu śpiewała Elzę u boku Ignacego Dygasa), a ile wyrazu w śpiewie i w grze aktorskiej (znakomicie rozegrana scena w czasie sądu nad brzegami Skaldy). I w dodatku bardzo ujmująca aparycja! - Jak to przyjemnie, kiedy parę bohaterskich kochanków śpiewa para młodych śpiewaków o pociągającej aparycji. Jestem przekonany że przed łódzką Elzą stoi otworem droga do dużej kariery operowej! W partii Lohengrina wystąpił Jerzy Orłowski. Pamiętam jak przed kilku laty śpiewał z zaciśniętym gardłem, z największym trudem forsując górne tony. Teraz poczynił ogromne postępy - śpiewa głosem nośnym i wyrównanym we wszystkich rejestrach. Zaimponował mi zwłaszcza w arcytrudnym duecie miłosnym z III aktu. Partia Telramunda to jeszcze jedna znakomita kreacja najlepszego dziś chyba polskiego barytona dramatycznego, doświadczonego śpiewaka i aktora operowego Władysława Malczewskiego. Tej "wielkiej trójce" nie ustępował głosowo Eugeniusz Nizioł śpiewający pięknym barytonem o metalicznym brzmieniu partię Herolda, Jadwiga Pietraszkiewicz posiada zbyt jasną barwę głosu do demonicznej partii Ortrudy - toteż mimo starannego opracowania muzycznego i aktorskiego nie była przekonywająca w tej roli. W partii Króla Henryka Stanisław Nichoński zaprezentował piękną średnicę, ale w partii tej trzeba też od czasu do czasu "błysnąć" potężnym tonem w "górze", a w górnym rejestrze Michoński śpiewa "cofniętym" głosem bez blasku i nośności.
Zygmunt Latoszewski do współpracy przy realizacji "Lohengrina" zaprosił z Lipska reżysera Wolfganga Weita i scenografa Bernarda Schrotera. To doświadczeni realizatorzy wagnerowskich dramatów muzycznych. Widziałem już jedną z poprzednich inscenizacji "Lohengrina" Weita i Schrotera, ale mogę z satysfakcją stwierdzić, że inscenizacja łódzka jest znacznie ciekawsza od tamtej. Jak już powiedziałem na wstępie - łódzki "Lohengrin" to wielkie epickie widowisko, oprawione w bogatą, monumentalną scenografię. Scena obudowana murami zamczyska, potężnymi blokami chropowatych kamieni o złocistym połysku. Nawet wybrzeże Skaldy - niewątpliwie dla uwypuklenia monumentalności obrazu scenicznego - zostało "zurbanizowane" i obramowane owymi złocistymi murami, nad którymi zwisają ciężkie bloki równie złocistoczerwonych chmur. Kostiumy proste w kroju, ale także oznaczone złotem i srebrem, tworzą z dekoracjami jednolitą "architektoniczną" kompozycję, gdyż chóry zostały ustawione w bloki o linearnym układzie. Dynamikę ruchu scenicznego osiągnięto przez jednolite jednoczesne gesty całych bloków chóru i statystów.
Jedyne zastrzeżenia może wywoływać inscenizacja słynnych "scen z łabędziem". Zaczynają się bardzo interesująco: zadziwiony tłum spostrzega nadpływającą łódź zaprzężoną w łabędzia, której słuchacze nie widzą, ale scena jest tak sugestywnie zagrana, że wierzymy śpiewakom "na słowo", iż dzieje się coś niezwykłego, nadprzyrodzonego... Niestety inscenizatorzy nie pozwalają cieszyć się nam do końca ową iluzją, bo oto tłum się rozstępuje i w głębi sceny widzimy ogromne, stylizowane, w dodatku brzydkie ptaszysko, od którego strzelają w górę świetliste promienie... Na pocieszenie muszę jednak dodać, że z kilkunastu inscenizacji "Lohengrina" w jednej tylko udało mi się widzieć tę scenę zrealizowaną w sposób naprawdę sugestywny - kiedy inscenizator zrezygnował w ogóle z ukazania ptaka, a zadowolił się jedynie grą światła i cieni... Bo z łabędziem w "Lohengrinie" to jak z duchem ojca Hamleta - wtedy tylko robi wrażenie, kiedy go na scenie nie ma...
P. S. - Słuchając teraz Wagnera - raz po raz łapię się na myśli: jaka to łatwa muzyka, jaka prosta, jak jasno wyłania się z teatralnego kształtu idea przewodnia wagnerowskiego dramatu muzycznego. O co się tak zażarcie kłócono przed laty? Skąd owa wrzawa wokół muzycznych i teatralnych "niespodzianek", jakie Wagner zgotował swoim współczesnym? Przecież muzyczne nowatorstwo i cała reforma teatru operowego dokonana przez Wagnera - były logicznym następstwem konsekwentnych zmian, jakie się wówczas dokonywały w muzyce symfonicznej, teatrze dramatycznym, poezji, powieści, malarstwie, filozofii... Wagner jedynie wyciągnął logiczne wnioski z owego łańcucha następstw. Tak to perspektywa czasu odsłania sprężyny nowatorstwa, których nie mogą dostrzec współcześni, oszołomieni pojawieniem się genialnej syntezy.