Lohengrin czyli święto łódzkiego Teatru Wielkiego
Franciszek Liszt, wielki przyjaciel Wagnera oraz gorący zwolennik nowych prądów i idei reprezentowanych przez jego twórczość - na którą, mówiąc nawiasem, sam wywarł wpływ niemały - tak pisał po otrzymaniu świeżo ukończonej partytury "Lohengrina": "Z pojawieniem się tego dzieła skończyło się panowanie dawnej opery. Duch buja ponad wodami i światłość się stanie". Istotnie, Wagnerowski "Lohengrin" był na owe czasy (prapremiera tej opery odbyła się 28 stycznia 1850 roku w Weimarze, nb. właśnie pod dyrekcją Liszta) dziełem, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, ultraawangardowym; stał się też niewątpliwie kamieniem milowym na dradze rozwoju operowej formy. Tym bardziej cieszyć się trzeba, iż dzięki łódzkiemu Teatrowi Wielkiemu powrócił on znowu na polską scenę - podobnie jak dzięki odwadze i rzutkości kierownictwa Opery Poznańskiej powróciły niedawno dwa inne Wagnerowskie arcydzieła. Tym sposobem zapełnia się pomału jedna z bardziej dotkliwych luk w naszym życiu operowym.
Nieraz usłyszeć można zdanie, że wystawianie dzieł Wagnera w Polsce szczególnie przedstawia trudności, gdyż nie mamy w tej dziedzinie żadnych prawie tradycji. Głosiciele takiego poglądu dają oczywisty dowód nieznajomości rzeczy, gdyż właśnie wagnerowskich tradycji niejeden kraj mógłby nam pozazdrościć. Warszawskie przedstawienia "Lohengrina", "Walkirii", "Tristana i Izoldy", "Zmierzchu bogów", a nawet "Parsifala", miały ongiś ustaloną wysoką "markę" również poza granicami Polski. Artyści zaś tacy, jak Helena Zboińska-Ruszkowska, Matylda Polińska-Lewicka, Józef Mann, Ignacy Dygas, Stanisław Gruszczyński czy Adam Didur, nie mówiąc już o fenomenalnych braciach Reszke, mogli być - i bywali - ozdobami Wagnerowskich przedstawień w najsłynniejszych europejskich teatrach, jak również poza Oceanem.
Inna sprawa, że młodsze pokolenie polskich śpiewaków - to które dzisiaj dźwiga na naszych scenach główny ciężar "wielkiego repertuaru" - nie miało możności bezpośredniego kontaktu z tymi najświetniejszymi tradycjami; niewielu też z nich oglądało zagranicą Wagnerowskie przedstawienia wysokiej rangi. Ta okoliczność z pewnością utrudnia realizację Wagnerowskich premier i stawia dyrekcje teatrów przed zwiększonym artystycznym ryzykiem.
A jednak ryzyko takie - oczywiście podejmowane rozważnie i przez ludzi świadomych rzeczy - częstokroć sowicie się opłaca. Dowodem tego właśnie premiera "Lohengrina", która stała się nowym, bardzo pięknym sukcesem łódzkiej sceny. Było to z pewnością najtrudniejsze zadanie, przed jakim młody zespół tego teatru kiedykolwiek dotąd stawał - trudne i ogromnie odpowiedzialne dla śpiewaków-solistów, a jeszcze może trudniejsze dla orkiestry i chóru. Ale może właśnie dlatego zespół łódzkiej Opery włożył w realizację tego zadania tyle żarliwości i zapału, że zdołał niejako "przeskoczyć" swoje własne, dość skromne w końcu możliwości i dać kreację godną pełnego uznania i szacunku. Nad całym spektaklem unosiła się atmosfera swoistej solenności, jak najbardziej zresztą odpowiadająca duchowi Wagnerowskiego dzieła - i to jeszcze jeden powód (obok samego sukcesu), aby premierę "Lohengrina" nazwać "świętem łódzkiego operowego teatru".
Zasługę przygotowania tego dzieła, zasługę sukcesu przypisać trzeba w wielkiej mierze artystycznemu kierownikowi Teatru Wielkiego w Ładzi, Zygmuntowi Latoszewskiemu (miał to być, jak sam mówił, jego "łabędzi śpiew" przed odejściem na zasłużony spoczynek - ale teraz z przyjemnością słyszymy już o dalszych artystycznych planach Teatru z jego udziałem). Prowadził on Wagnerowską operę dążąc do osiągnięcia maksymalnej prostaty i przejrzystości - chciałoby się nieomal powiedzieć "lekkości". Odnosiłem wrażenie, jak gdyby chciał on świadomie tę muzykę "odgermanizawać", zachowując dramatyczne napięcie, ale rezygnując z pewnego ciężaru czy solenności (solenność w atmosferze spektaklu i "solenność" muzycznej interpretacji, to dwie różne rzeczy, które niekoniecznie idą ze sobą w parze). Żywił być może przeświadczenie, że w ten sposób skuteczniej zbliży tę muzykę do współczesnego polskiego odbiorcy - w imię tej samej idei poczyniono w partyturze "Lohengrina" znaczne skróty. Zapewne była to koncepcja w jakiś sposób słuszna - choć mnie osobiście brakowało trochę owych tak charakterystycznych minimalnych zawieszeń rytmu, podkreślających wagę słabych części taktu czy nut o mniejszych wartościach (choćby w głównym temacie samego Lohengrina). Ale była to interpretacja przemyślana i konsekwentna, a niejako wizytówką wykonanej ogromnej pracy był... wzorowo czysty akord A-dur w orkiestrze, od razu na początku opery.
Bardzo słusznie uczyniono zapraszając do realizacji spektaklu "Lohengrina" w Ładzi artystów niemieckich (z Lipska) - młodego reżysera Wolfganga Weita oraz scenografa Bernharda Schrotera. Reżyseria Weita odznacza się sprawnością, logiką i kulturą; charakterystycznym a ciekawym elementem jego koncepcji jest podkreślenie roli Elzy i problemu jej prawa do poznania tajemnicy ukochanego wybawcy. Wysokimi walorami odznacza się oprawa scenograficzna B. Schrotera (piękne kostiumy!); może tylko brakowało trochę żywszego kontrastu pomiędzy obrazem pierwszego aktu rozgrywającego się wszak na rozległej, pełnej powietrza przestrzeni, a aktem drugim (dziedziniec zamkowy). Kapitalnie natomiast rozwiązali obaj lipscy goście słynną scenę przybycia tajemniczego rycerza, czyli moment, kiedy w zwykły, "realistyczny" tok akcji po raz pierwszy wkracza pierwiastek cudowności i fantastyki; posłużyła do tego m.in. pomysłowo zastosowana bogata gra świateł.
Wśród solistów na plan pierwszy wysunęła się zdecydowanie młoda śpiewaczka Teresa Wajtaszek-Kubiak (przed kilku laty laureatka konkursu w Monachium), której wspaniały, pięknie przy tym prowadzony dramatyczny sopran był prawdziwą rewelacją przedstawienia. Jeżeli dopracuje się ona jeszcze lepszego legata i szlachetności frazy, a dojdzie do tego większa dojrzałość w kształtowaniu formy i stopniowania napięcia aż do właściwej kulminacji i(np. w "Opowiadaniu o śnie"), to będzie miała wszelkie dane, aby stać się prawdziwie świetną primadonną wagnerowską.
Bardzo piękny sukces odniósł odtwórca roli tytułowej - Jerzy Orłowski, budząc uznanie szlachetnością i kulturą interpretacji tej ogromnej i trudnej partii. W dziedzinie czysto wokalnej także poczynił ten śpiewak w ostatnim czasie znaczne postępy - jednak w niektórych momentach brakowało jeszcze jego głosowi mocy i blasku, jakich partia Graalowego rycerza wymaga. Ale dotyczy to właściwie wszystkich, poza Teresą Wojtaszek, odtwórców solowych partii, jakkolwiek Władysław Malczewski był bardzo dobrym, pełnym dramatycznej siły Telramundem, a Jadwiga Pietraszkiewicz także dobrze wypadła w roli demonicznej Ortrudy (tylko że postać te powinna kreować śpiewaczka o głosie ciemniejszym od Elzy, toteż najczęściej powierza się ją mezzosopranistkom). Słabszy głosowo był Stanisław Michoński jako król Henryk, dobrym natomiast Heroldem okazał się Eugeniusz Nizioł.
W antrakcie podsłuchałem fragment rozmowy dwóch widzów: "Wie pan, obawiałem się, że ten Wagner to będzie ciężka i męcząca piła a tymczasem to wcale nie takie trudne i słucha się świetnie". Jeżeli podobnie przekonanych do muzyki Wagnera odbiorców znajdzie się więcej, to na tym właśnie polegać będzie największa zasługa i największy triumf łódzkiego teatru.