Artykuły

O opuszczaniu gaci

"Król Lear" Williama Shakespeare'a i "Wróg ludu" Henryka Ibsena w reż. Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie, "Kto wyciągnie kartę wisielca, kto błazna?" wg Williama Shakespeare'a w reż. Pawła Miśkiewicza w Małopolskim Ogrodzie Sztuki w Krakowie oraz "Romeo i Julia" Williama Shakespeare'a w reż. Marcina Hycnara w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w miesięczniku Kraków.

Wtorek

Specjalną szmatką koloru stali czyszczę klawisze komputera. Zaczynam wystukiwać. Kolejny sezon teatralny powoli się rozkręca. Przed chwilą w telewizji portret odwiecznego rytuału. Zanim zaczęła grać, filigranowa Koreanka z południa półwyspu białą chustką zmiatała kurz z klawiatury, jak prawie wszyscy uczestnicy Konkursu Chopinowskiego. Po czym "pa... pa-pa-pa... pa-pa" wystukała. Możliwe, że w tym czasie w Narodowym Starym Teatrze ścierali szmatami wakacyjny kurz z wyreżyserowanego przez Jana Klatę "Króla Leara" [na zdjęciu], autorstwa raczej nie Szekspira, bądź glancowali nową premierę - kompletnie nieznanego Ibsenowi "Wroga ludu" w tej samej reżyserii. Albo że w Teatrze Słowackiego szykowali do pokazu w Małopolskim Ogrodzie Sztuki innego "Króla Leara" nie do rozpoznania - reżysera Pawła Miśkiewicza dziwadło "Kto wyciągnie kartę wisielca, kto błazna?" - lub na dużej scenie przy placu św. Ducha "rozgrzewali" bliski oryginałowi, przez Marcina Hycnara ulepiony seans "Romea i Julii".

Koreanka grała na fortepianie. Słowo honoru! Wiem, że dla teatromanów jest to zdumiewające, lecz, jak wszyscy inni pianiści, utwór przez Chopina przeznaczony na fortepian, wykonała na fortepianie, nie na dudach albo fujarce. Mało tego - wystukała "pa... pa-pa-pa... pa-pa" ściśle w takiej kolejności, bo na pięciolinii Chopina stoi skrobnięte "pa... pa-pa-pa... pa-pa". To nie wszystko. Przed Koreanka - 9 pianistów wystukało ten sam utwór. Pilnie wysłuchałem wszystkich. 10 razy to samo? Tak jakby. Bo każdy zagrał "pa... pa-pa-pa... pa-pa", nie inaczej. Tyle że było to 10 różnych opowieści muzycznych, 10 zupełnie odmiennych planet, 10 nic ze sobą niemających wspólnego smaków. Więc co? Psia wierność autorowi jednak nie ogranicza? Czyli słuszny jest brak zgody na transkrypcje, przeniesienia oraz inne dłubaniny w oryginałach?

Czwartek

Klata przeniósł "Króla Leara" do Watykanu. Komnata wielgachna, kominek dostojny, sutanny, koloratki i reszta znaków majestatu. Lear jest papieżem, papieżem schorowanym, musi oddać władzę. Da się to ogarnąć sensownie? Pewnie tak. W końcu chopinowskie "pa... pa--pa-pa... pa-pa" ktoś sprytny zapyrczy i na grzebieniu, a najsprytniejsi - nawet na piusce. Zostawiam to. Co dalej z takim Learem? Jeśli Lear może być papieżem - gdyż tu i tu o władzę chodzi - to idąc ścieżyną tej trywialnej analogii, wedle zasady "z czym ci się kojarzy słowo władza" i tylko wedle tej zasady reżyserując, śmiało można by z Leara zrobić mrówkę naczelną, obolałą na starość królową matkę, co już sił nie ma królować w kopcu suchego igliwia. Tak czy nie? To też zostawiam. Pomijając wszystkie inne smaki szekspirowskiego arcydzieła - Lear jest zamierającym mężczyzną, wystygającym ciałem, a nie jedynie stygnącym duchem, i nie jest bez znaczenia, że dzieli królestwo między córki, nie między synów. Tu tkwi niepowtarzalny gatunek miłości, tu jest nie do podrobienia delikatna sensualność i tu kolebie się potworność jego samotności, która go dotknie w finale. A u Klaty? Gdzie to wszystko? Jedną z córek papieża jest ksiądz, aktor Mieczysław Grabka, grający dorodnego proboszcza z wąsami strzyżonymi w zawrotną podkowę. Gdzie "Król Lear"? Co z niego zostało?

A co z niego zostało u Miśkiewicza, którego dziwactwo dzieje się zarazem na boisku piłkarskim, lecz bez trawy, na kamienistej plaży, w cieniu dmuchanej zjeżdżalni, w motelu, na kolejowej bocznicy, a także w sklepie, co wnoszę z papierowych toreb, które część aktorów zakłada sobie na głowy, bodaj w ramach protestu, że nie ma nic ciekawego do kupienia? A z Ibsena? Co zeń zostało we "Wrogu ludu", którą to opowiastkę starą i psychologicznie dość subtelną, Klata przetranskrybował na gigantyczny śmietnik, na rumowisko cywilizacji, w którym przez dwie godziny przewalają się jakieś podstarzałe dzieci kwiaty, dukając cosik mniej lub bardziej niezrozumiałego i diabli wiedzą dlaczego markotniejąc, kiedy ktoś na ścianie napisze czerwoną farbą: "Huje Wypierdalać". Właśnie tak - celowo przez samo "H", bo ta celowość szalenie zabawna jest, zabawna oraz, rzecz jasna, ironiczna wręcz do bólu.

Sobota

Dwa Leary więc, takie Leary z końca zeszłego sezonu i taki Ibsen świeży. A o czym są dzieła te? Jaka ich treść? Jakie przesłanie, pouczenie, teza i diagnoza? Otóż, o tym to jest, że się światu serwuje chłód w istocie, zimną, płaską taflę ołowiu, histerycznie udającą migotliwość i głębię. O tym, że burdel na scenie, że cudaczny numer pogania cudaczny numer numerem cudacznym, że w oczach widza mroczki od tego wirują, zaś w głowie - węzeł gordyjski się zaciska. Jakaś publicystyka, nie sztuka, jakieś manifesty, nie metafory. Jakieś toporne kawy na topornych ławach, a nie umykająca delikatność niedopowiedzeń, dotknięć, poezji po prostu. Gigantyczny konceptualizm scenograficzno-reżysersko-aktorsko-muzyczny bez szans na wyłuskanie z widowni choćby naparstka wzruszenia.

Tak się porobiło fatalnie, że w dziewięciu, no, niech będzie, iż tylko w siedmiu przypadkach na dziesięć, polskie teatralne premiery ni ziębią, ni grzeją. Dalekie są, obojętne kompletnie, obce. Ot, wehikuły mordęgi, często gęsto przypominające dzieła na dawnych Reminiscencjach Teatralnych, kiedy to studenteria, gdy nie wiedziała, co dalej grać, dla wzmożenia atrakcyjności, a zwłaszcza ku pokrzepieniu swojej kontestacyjnej bezkompromisowości, wypinając się - gacie dzielnie opuszczała. Oklaskom nie było końca.

Poniedziałek

Opuszczać gacie na scenie. To nie konkret, to, że tak powiem brawurowo, przenośnia. Albo figura panującej obecnie tendencji inscenizacyjnej - odświeżania klasyki gestami śmiałymi. Seans "Romea i Julii" Hycnara ulgę przynosi, gdyż brak w nim opuszczania gaci. Przyjemnie się go ogląda. Nic nie wybucha, nikt nie wyje ani się nie czołga, scenografia się nie zawala, jak zawala się we "Wrogu ludu". Balkon tkwi w górze, plac Werony zaś widać na dole. Romeo nie jest watykańskim księdzem, fatalnie zakochanym w młodzieńcu, a Julii nie nawiedza demon genderyzmu. Słowem, by było normalnie - wystarczy nie niepokoić gaci. U Hycnara jest coś jeszcze - niebagatelne zaniechanie. On nie opuszcza zdań Szekspira. Jest blisko nich i niczego w nich nie poprawia, niczego od siebie nie dodaje, Julia nocą na balkonie nie rozwija dla Romea transparentu z hasłem "Wacku Spływaj". Nie.

Ale też nie znaczy to, że Hycnar stworzył dzieło wybitne. Bywa, że coś się nie udaje. Koreanka klawisze przyciskała w kolejności nakazanej przez Chopina - i wystukała opowieść wyborną. Sedno letniości seansu Hycnara tkwi może w tym, że jego aktorzy słowa Szekspira przyciskali w szekspirowskiej kolejności, lecz nie tak, jak należało? Być może feler w tym, że nie wystarczy być blisko słów Szekspira, gdyż trzeba być w środku tych słów, głęboko, najgłębiej? Jedno pewne. Pokorna wierność opowieściom klasycznym nie gwarantuje scenicznej genialności, ale za to daje reżyserowi szansę, by nie zrobił wariata ani z siebie, ani z autora, ani z widza.

Wtorek

Więc co z tą transkrypcją, przenoszeniem, zmienianiem? Wolno czy nie? Przerabiać czy dać spokój? W eseju "Magik" Piotr Wierzbicki powiada: "Gdyby pieśń Schuberta >>Pstrąg<< przerobić na wielką orkiestrę symfoniczną, mógłby ktoś potem grzmieć przeciw skazanym na artystyczną klęskę świętokradczym próbom transkrybowania pieśni Schuberta. Na szczęście Schubert wykazał większą inteligencję, zrobił z pieśni >>Pstrąg<< część fortepianowego kwintetu i niedoszły prokurator musi się przeróbką zachwycać". Po czym stawia pytanie potężne i retoryczne. "Dlaczego ta sama zasada - żeby przerabiać z instrumentu na instrument, trzeba przedtem pomyśleć - nie miałaby się odnosić do Chopina?" Tak, obojętne, czy Chopin, czy Szekspir, czy też Ibsen bądź inni, porównywalni. Zanim się ich opowieści przerabiać zacznie, należy sprawdzić, czy posiada się mózg oraz czy organ ten działa prawidłowo. Albowiem nagłe opuszczanie gaci na scenie nie jest błędem. Nie. W teatrze, całkiem tak, jak w życiu, błędem, i to błędem dla otoczenia bardzo kłopotliwym, jest tychże gaci opuszczanie bez sensu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji