Artykuły

Kurier Warszawski

W CENTRUM kwietniowych wydarzeń kulturalnych stały Dni Kultury Ra­dzieckiej. Przyniosły nam występy sławnego w świecie baletu Teatru Bolszoj ("Zło­ty wiek" Szostakowicza, "Iwan Groźny" Pro­kofiewa oraz galowy wieczór prezentujący po­pisowe fragmenty klasycznych baletów w wy­konaniu gwiazd tego teatru) oraz występy nie mniej sławnego moskiewskiego MChAT-u ("Czajka" Czechowa). O Dniach Kultury Ra­dzieckiej pisano już obszernie w P. 2081. W Kurierze przejdę przeto od razu do wyda­rzeń może nie aż tak spektakularnych, nie­mniej - również interesujących, ich bohate­rami będą bowiem wybitne - w swych spe­cjalnościach - indywidualności. A że tych w artystycznym świecie nigdy nie ma w nad­miarze, tym bardziej warto wspomnieć oso­bowości, jakie objawiły się ostatnio w stolicy. Pierwszą był znakomity hiszpański gitarzy­sta, Narciso Yepes; wystąpił w Filharmonii Narodowej z recitalem i uczestniczył w kon­cercie symfonicznym jako solista jednego z najpopularniejszych utworów XX wieku: "Concierto de Aranjuez" Joaquina Rodriga. Co ciekawe: mimo iż gitara przeżywa dziś w świecie niebywały renesans popularności - i to nie tylko elektryczna, ale i akustyczna, klasyczna, to wielkich, "poważnych" wirtuo­zów tego instrumentu - tyle co na lekarstwo. Właściwie tylko Narciso Yepes, który, jak gdyby, przejął teraz dziedzictwo po staruszku Segovii. Niezrozumiałe to zjawisko - gitara akustyczna wyparła z mieszkań fortepian i skrzypce, stała się codziennym towarzyszem młodzieży, podporą kabaretów, muzyki coun­try i śpiewanej poezji, a na koncertach tzw. poważnych, w salach filharmonicznych, sły­chać ją nader rzadko. Toteż tłumy wypełniły salę Filharmonii do ostatniego miejsca na obu występach Yepesa i... nie doznały - jak są­dzę - rozczarowania; były to jedne z pięk­niejszych koncertów w tym sezonie - war­tościowe muzycznie, a jednocześnie szalenie atrakcyjne, łatwo dostępne dla każdego ucha. Yepes karierę gitarzysty rozpoczął mając lat 19, czyli blisko czterdzieści lat temu, a rozpoczął ją właśnie prawykonaniem "Con­cierto de Aranjuez", przypomnianego także i teraz, w Warszawie. Gra na obmyślonej przez siebie gitarze 10-strunowej, o bardzo szerokim gryfie; przy czym cztery najniższe struny służą jedynie do wzmocnienia rezonan­su pozostałych sześciu. Brzmienie takiej gita­ry - nawet w wielkich salach na parę ty­sięcy osób - jest bardzo nośne, silne i bar­dzo piękne, szlachetne; wirtuozeria Yepesa - zachwycająca! Oczywiście "Concierto de Aran­juez" (zwłaszcza jego melodyjna, wolna, środkowa część) - to muzyka stojąca na pogra­niczu twórczości salonowej, popularnej, jego łatwa melodyka adresowana jest do najszer­szych rzesz słuchaczy, niemniej Yepes na­daje jej swą sugestywną, pełną wyrazu grą, znacznie wyższą rangę. Piękny to był wie­czór! Wieczór, który miał jeszcze jednego bohatera: dyrygenta Tadeusza Wojciechowskiego. 33-letni, a więc w zasadzie jeszcze młody ar­tysta - nie tylko dyrygent, lecz także wio­lonczelista i kameralista - na karierę kapel­mistrzowską zdecydował się ostatecznie w ro­ku 1976, podejmując pracę w warszawskim Teatrze Wielkim. Potem nawiązał współpra­cę z Duńskim Radiem, a od dwóch lat jest dyrygentem Opery Królewskiej w Kopenha­dze - jego koncert z Yepesem był więc po­niekąd gościnnym występem we własnym kra­ju; występem, który przyniósł mu zasłużony sukces zarówno dyskretnym, precyzyjnym a­kompaniamentem w "Concierto de Aranjuez", jak i brawurową interpretacją "Espany" Cha­briera (w całości bisowanej po długotrwałej owacji), jak i wreszcie wybornym przygoto­waniem Symfonii h-moll ("Polonia") Padere­wskiego. Trudno, niestety, uznać, że wielki wysiłek, jaki włożył i on, i cały zespół w opra­cowanie tej ogromnej i trudnej partytury, był istotnie owocny - mimo bowiem świetnego wykonania i komplementów pod adresem utworu, zawartych w drukowanym programie, muzyka "Polonii" jest mocno nużąca, i z ca­łym szacunkiem dla talentu i patriotyzmu mistrza Paderewskiego trzeba stwierdzić, że o ile jego utwory na fortepian z orkiestrą (Koncert a-moll, "Fantazja polska") mogą li­czyć na zainteresowanie i zasłużone powodze­nie, o tyle Symfonia chyba jednak nie.

KOLEJNA WIELKA INDYWIDUALNOŚĆ: TADEUSZ ŁOMNICKI. Wielki aktor, związa­ny obecnie z warszawskim Teatrem Studio Grzegorzewskiego, wystąpił w dwu jednoak­tówkach Samuela Becketta: w "Komedii" z roku 1962 i w "Ostatniej taśmie" z roku 1958; obie te małe formy przetłumaczył i wyreżyse­rował Antoni Libera. "Komedia" - to brawurowy popis czworga artystów; trojga aktorów (w tym przypadku Łomnickiego, Anny Cho­dakowskiej i Ireny Jun) oraz manipulującego światłem (Macieja Popławskiego), przy czym kto wie, czy właśnie ten ostatni nie był tu najważniejszy! Troje aktorów ukazuje tylko nieruchome głowy - każda głowa opowiada swoją historię, gorączkowo wyrzucając z ust strzępy zdań, strzępy słów; wydaje się, że wszyscy są już na tamtym świecie, że zwa­riowali, popełnili samobójstwa i teraz wra­cają myślami do starych spraw, nadal nie mogąc pojąć ich sensu, nie mogąc niczego zrozumieć ani ze swego dawnego życia, ani ze swego obecnego piekła. Zwinny punkto­wiec przenosi się błyskawicznie z jednej gło­wy na drugą, oświetlając każdą z nich jedy­nie w chwili mówienia, ponieważ zaś - jak wspomniałem - te bezładne, przeplatające się monologi pocięte są niekiedy na ułamki słów, punktowiec operuje z precyzją ułam­ków sekundy. Nie widziałem jeszcze w tea­trze (i myślę, że nikt nie widział) tak nie­zwykle efektownego, trudnego, a bezbłędnego, prowadzenia światła - głównego bohatera Beckettowskiej "Komedii".

Bo bohaterem "Ostatniej taśmy" jest już tylko On: Tadeusz Łomnicki. Sam na scenie przez cały czas, sam - jedynie z taśmą ma­gnetofonową, nagraną jego głosem. Krapp, główna postać sztuki: schorowany, zapijaczo­ny, abominacyjny starzec - miał w życiu jedno hobby: przez wiele lat, rokrocznie, na­grywał na taśmie relacje z przeżytych zda­rzeń. Teraz - u schyłku życia - przesłuchu­je swe dawne spowiedzi, komentuje je, prze­żywa raz jeszcze dawną miłość, spoglądając dziś inaczej na swe ówczesne decyzje, do­strzega ich małostkowość, bezsens, widzi spo­wodowany nimi krach całej swej egzystencji. Jest to wspaniałe, przejmujące studium staro­ści, kontrapunktowane niewidzialną, lecz słyszalną przeszłością. Wielkie pole do popisu aktorskiego, wielka kreacja Tadeusza Łom­nickiego, wielkie przeżycie dla widzów.

NIE MIAŁ TAK IDEALNEJ SZANSY na za demonstrowanie swej aktorskiej wirtuozerii Gustaw Holoubek - następna wybitna indywi­dualność! - grając tytułową rolę w "Romulu­sie Wielkim" Durrenmatta, wystawionym przez Kazimierza Dejmka w Teatrze Polskim. Ko­media o cesarzu, który świadomie doprowa­dził do zagłady swe imperium, karząc je za pychę, zbrodnie przeszłości, chciwość i roz­wiązłość, nie stwarza na widowni tak gorą­cej temperatury, jak niegdyś, chociaż ze sce­ny pada niejedno błyskotliwe a trafne powie­dzonko, a całość toczy się wartko ku upad­kowi. Upadkowi Rzymu pod. naporem Germa­nów. Na scenie tym razem tłum ludzi, nie­mniej - właściwie tylko postać Romulusa i rola Holoubka pozostają w pamięci, inne są mniejszymi lub większymi epizodami, toteż nawet tak znakomite aktorki jak, Halina Ła­bonarska czy Jadwiga Jankowska-Cieślak nie mają okazji zaznaczenia swej obecności na scenie jakąś efektowniejszą kwestią.

Zabawne to, przekornie odwracające zwy­czajną formułę historycznych dram, w któ­rych zazwyczaj lud jest dobry, a władca ło­buz, subtelnie dające do zrozumienia, co dzie­je się wówczas, gdy władca obrazi się na na­ród, ale - gdyby nie kreacja Holoubka, peł­na ciepła, dowcipu i inteligencji w podawaniu dialogu - to nie byłby to spektakl do gorącego oklaskiwania. Gorące oklaski natomiast (wręcz burzliwe) słyszałem niedawno na ma­łej scenie teatru Ateneum, w spektaklu zło­żonym z piosenek Jacquesa Brela w tłuma­czeniu Wojciecha Młynarskiego i w jego współreżyserii (wspólnie z Emilianem Kamiń­skim).

BREL... WIELKA INDYWIDUALNOŚĆ FRANCUSKIEJ PIOSENKI! Było ich kiedyś czterech, tych największych z lat 1960-tych: Brassens, Aznavour, Brel i Becaud, przy czym właśnie teksty Brela pisane były z najwięk­szą pasją, najsilniej zaangażowane w sprawy ludzi, Boga, śmierci, wojny, miłości, przyjaź­ni... Poznałem go podczas jego tournee po Polsce w roku 1966; tłumaczył mi wtedy, dla­czego porzucił swój dom w Brukseli, żonę i trzy córki, dlaczego porzucił Flamandów, choć sam jest jednym z nich, i osiadł między Fran­cuzami. Tłumaczył najkrócej i najprościej: "Belgijscy artyści starają się żyć, jak mie­szczanie, paryscy mieszczanie usiłują żyć, jak artyści. W Paryżu jest znacznie lepsza atmo­sfera do artystycznej działalności; największe sukcesy odnoszę właśnie we Francji, najmniej­sze - w rodzinnej Belgii".

Nienawidzi mieszczaństwa, burżujów i Fla­mandów - to jedna z obsesji w jego twór­czości, ta, którą wyraża najbardziej cierpkimi, drwiącymi słowami, najcieplejsze zachowując dla rodzinnego, "płaskiego kraju" - rozlewisk rzek między Brugią i Gandawą i dla przyjaźni cenionej ponad wszystko. Oczywi­ście, obsesji drążących go przez całe życie miał w sumie znacznie więcej, bo i kler, i de­wocję, i wojnę, i niewolę, wreszcie miłość, o której zawsze pisywał najsmutniej...

Jego recitale były same w sobie najwspa­nialszym teatrem piosenki, zrezygnował z nich jednak pod koniec lat 1960-tych ze względu na gwałtownie pogarszający się stan zdrowia; próbował mniej wyczerpujących za­jęć - grywał w filmach, nagrywał płyty, wy­reżyserował i zagrał tytułową rolę "Człowie­ka z La Manchy" w pamiętnym musicalu... Jego piosenki na estradach śpiewali nato­miast inni (choćby Juliette Greco), złożono z nich też, przed laty, coś na kształt musica­lu i wystawiono z powodzeniem w Nowym Jorku pod długim, optymistycznym tytułem: "Jacques Brel żyje, mieszka w Paryżu i czu­je się świetnie". Niestety, po paru latach ten tytuł stał się już nieaktualny. Brel, za poradą lekarzy, opuścił Paryż, zmienił klimat, osiedla­jąc się na Markizach, na Pacyfiku, ale i to mu wiele nie pomogło: zmarł w październiku 1978, mając niespełna pięćdziesiąt lat.

Młynarski pasjonował się jego twórczością od dawna, od pewnego czasu śpiewał na re­citalach piosenki Brela we własnych tłuma­czeniach; z tych tłumaczeń powstał ostatecz­nie cały spektakl. Ponad dwadzieścia znako­mitych utworów, z których wiele stanowi prawdziwe arcydziełka także i kunsztu translatorskiego (choćby tak piekielnie trudny do przełożenia, sławny "Walc na tysiąc pas"). W Ateneum wykonuje te utwory pięcioro akto­rów: Agnieszka Fatyga, Grażyna Strachota, Michał Bajor, Marian Opania i Emilian Kamiński (zarazem współreżyser i autor scena­riusza). W czarnych strojach, na czarnej, pu­stej scenie rozgrywają Brelowskie mikrodramaty i komedie ludzkie. Nie naśladują Bre­la - czy zresztą można go naśladować? Na­dają jego piosenkom zazwyczaj całkiem inny kształt niż miały w oryginale, niejednokrotnie stosują nawet pastisze - a przecież nie gubią nic z mądrości, z ostrości, z piękności jego tekstów i jego poglądów na ludzi i życie. Spektakl posiada ciepło, temperament, błys­kotliwość... zwłaszcza w pierwsiej części, bę­dąc wręcz pokazowym, wzorcowym teatrem piosenki.

Nieco słabsza wydaje się część druga. Może dlatego, że mniej w niej numerów zespoło­wych, może dlatego, że dwie bodaj najpięk­niejsze piosenki Brela ("Nie opuszczaj mnie" i "Amsterdam") zostały chyba mylnie obsa­dzone, niemniej także i tutaj odnaleźć można małe arcydziełka: przede wszystkim ,,Jeffa" w znakomitej interpretacji Michała Bajora. Bajor zresztą wybija się zdecydowanie na pierwszy plan w tym niewielkim zespole - jego brawurowa wersja "Walca na tysiąc pas" - to bodaj najmocniejszy punkt całego przedstawienia; tuż za nią postawiłbym bar­dzo zabawną, dowcipnie zainscenizowaną "Arię do głupoty" wykonywaną przez całą piątkę na półfinał.

A sumując - znowu mamy w Ateneum świetny spektakl, na który zdobyć bilety nie sposób. I tylko jedno małe "ale": w druko­wanym programie, w którym za 80 złotych wyczytać można wszystko, łącznie z nazwis­kami teatralnego ślusarza i tapicera, brak mi pewnego drobiazgu: nazwisk kompozytorów śpiewanych piosenek. A przy całym szacunku dla Brelowskich tekstów dobrze byłoby jed­nak poinformować słuchacza i widza, komu zawdzięczamy tę czy inną melodię. Wiele z nich skomponował jego długoletni przyjaciel, pianista (towarzyszył mu również i w Polsce), aranżer i kompozytor, Gerard Jouannest, o czym pozwala sobie tym, co zapomnieli, przy­pomnieć - Lucjan KYDRYŃSKI

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji