Artykuły

Hedonizm nie musi być złym wyborem

- Nie interesuje mnie koncert w wersji scenicznej, tylko czysty teatr. Najchętniej wybieram opery "teatralne", których autorzy myśleli bardziej teatrem niż tylko muzyką - mówi reżyser Michał Znaniecki w Dzienniku Polskim.

Mateusz Borkowski: Mieszka Pan w Argentynie, pracuje wiele w Hiszpanii, Urugwaju. Odnalazł się Pan jako południowiec? - Tak, ponieważ odkryłem Argentynę, która jest bardziej europejska niż Europa. To Południe, które zachowało najlepsze wartości z dobrej emigracji ze Starego Kontynentu z lat 30. i 40. Cieszę się, że się w tym rozpoznałem. To nie jest Brazylia, Peru, Ekwador, Gwatemala ani Kuba. To Argentyna, która jest bardziej polska niż Polska. Żyje w niej 200 tys. Polaków, którzy do dzisiaj w miasteczku Wanda robią polskie pierogi i mówią o Polsce. To kraj, gdzie stoi się w kolejce do teatru, a zamiast multipleksów kinowych są multipleksy teatralne, złożone z 12 sal. To są właśnie te wartości.

Rozpoznaję się jako Latynos, ale chodzi mi o to konkretne miejsce na mapie, jakim jest Argentyna. Panuje tam inna energia. Obcy ludzie całują się tam na przywitanie nawet w banku czy w sklepie. Kiedy przyjeżdżam do Polski zawsze przeżywam trudny tydzień. Takie podejście zmienia wiele w relacjach. Serdeczne przywitanie się jest wyrazem zaufania, przełamania strefy intymności i powiedzeniem do drugiego człowieka "bądźmy ludźmi i posłuchajmy się nawzajem". Bardzo mi to odpowiada.

"Miłość do trzech pomarańczy", "Otello", "Król Roger". Czy chętniej sięga Pan po trudniejsze opery?

- Najchętniej wybieram opery "teatralne", których autorzy myśleli bardziej teatrem niż tylko muzyką. Do takich na szczęście należy Giuseppe Verdi. Zresztą za niedługo jadę do Tel Awiwu, gdzie wystawię "Trubadura". To kompozytor, który walczył o jakość teatralną. Pozwalał śpiewakom zaśpiewać brzydkim głosem, jeśli było to dramaturgicznie uzasadnione. Nie interesuje mnie koncert w wersji scenicznej, tylko czysty teatr. Na to pozwalają dzieła twórców francuskich, a także W. A. Mozarta, K Szymanowskiego i K Pendereckiego. Mam frajdę, kiedy w każdej frazie muzycznej mogę odszukać coś nowego. Światy Prokofiewa i Szymanowskiego są tak bogate, że czuję się jako reżyser potrzebny. Na dwie godziny muzyki mogę dać wskazówkę do każdej frazy. Są też opery, w których wystarczy kilka uwag na cały akt.

Współpracuje Pan ze stałą grupą ludzi. Udało się Panu stworzyć wręcz coś w rodzaju własnej trupy.

- Nie da się robić samemu teatru, tym bardziej jeżeli jest to teatr muzyczny. To wielka zdobycz, żeby dogadać się i zaufać sobie. Tym bardziej że bardzo wiele osób ze sceny albo z orkiestrionu może zepsuć swoim kaprysem, bądź nieprzygotowaniem, czyjąś wieloletnią pracę. Dotarcie do takiej grupy i zbudowanie pełnego zaufania solistów, dyrygenta, chórów jest bardzo trudne i jestem z tego dumny. Kiedy spotykam się ponownie z moimi współpracownikami przy kolejnych produkcjach, to wiem, że nie będzie tylko miło pod względem towarzyskim. Kiedy zaczynają się próby to w ciągu tygodnia wymieniamy z Łukaszem Borowiczem po dwadzieścia kilka mejli, bo myślimy wspólnie nad danym projektem. Z innymi dyrygentami wymieniam może jednego mejla, i to najczęściej z agentem. Potem oczywiście powoduje to pewne starcia, bo brakuje dialogu. Mam różne doświadczenia, np. z wybitnymi solistami, którzy przychodzą na próby i od razu komunikują, że wiedzą, jak to ma być, bo śpiewali to już 80 razy. Tak miałem w operze w Toledo przy inscenizacji "Walkirii", kiedy to Stuart Skeleton, który miał na koncie 64 produkcje tego samego tytułu, oznajmił mi na wstępie, że on wie wszystko. Nawet Jose Cura, który wchodząc na scenę "rozbija" wszystko, co reżyser i scenograf zrobili, rzucając przy okazji ludźmi o ścianę, robi to po to, żeby zobaczyć, czy są przygotowani. Jeśli przekona się, że wiedzą, co robią, to wtedy jest w stanie poddać się różnym, często ryzykownym eksperymentom. Znalezienie solisty, który nam zaufa, nie jest więc łatwe, dlatego za każdym razem bardzo cenię pracę z Mariuszem Kwietniem. Z podobnych względów pracuję z tym samym scenografem Luigim Scoglią, z tymi samymi osobami, które pomagają mi przy kostiumach, z tym samym reżyserem światła. Lata docierania się sprawiły, że powstała taka wymarzona ekipa, którą udało nam się stworzyć i zbudować, m.in. w Operze Krakowskiej przy pracy nad "Onieginem", który później był nagradzany w świecie.

O czym więc będzie Pana najnowszy "Król Roger" w Operze Krakowskiej?

- Jeśli robię jakiś tytuł po raz kolejny, tak jak "Bal maskowy", "Traviatę" bądź "Fairy Queen", to za każdym razem planuję, że powtórzę z poprzedniej produkcji najlepsze rozwiązania. Nigdy jednak tak się nie zdarzyło. To niewykonalne, bo jesteśmy już w innym miejscu i czasie i mamy inne doświadczenia. Nie potrafię pracować bez ryzyka. Od ostatniego "Króla Rogera", którego realizowałem, minęły trzy lata. Zmieniłem się nie tylko ja, ale i publiczność. Zmieniło się też myślenie o Szymanowskim, który nie jest już odkryciem na skalę światową. "Król Roger" przez te lata zdążył stać się królem scen, wystawia się go w Covent Garden czy Chicago. Wszedł już do repertuaru i staje się powoli pewnym kanonem. Pracując ponownie z Mariuszem Kwietniem, który interpretuje Rogera w większości produkcji na świecie, pomyślałem, że dziś nasza praca nie polega na odzyskiwaniu zapomnianego dzieła, bo ludzie zdążyli zobaczyć je już w różnych wersjach, choćby podczas transmisji kinowych. Uznałem, że tym razem nie wystarczy jedynie dopowiedzenie tego, co bali się powiedzieć Szymanowski i Iwaszkiewicz. Dopowiedziałem wszystko bardzo dosadnie w swojej inscenizacji w Bilbao. Po inscenizacjach Krzysztofa Warlikowskiego w Madrycie i Davida Pountneya w Barcelonie moja wersja uprościła wiele i dzięki temu wiele osób zrozumiało o co w tym dziele chodzi. Teraz uproszczenie nie jest niemożliwe.

Zamiast tego będzie Pan mówił o odkrywaniu samego siebie...

- Tym razem swego rodzaju leitmotivem będzie lustro. Pasterz, który pojawia się na dworze Króla, który wraz z rodziną przestrzega wszelkich norm, mówi, że każdy może być swoim bogiem. Mówi do nich, żeby porzucili te wszystkie zasady i religie i zaczęli kochać tylko siebie i żyć według własnych reguł. To odkrycie pewnego wymiaru hedonistycznego, narcystycznego. Zarzuca się nam, że jesteśmy konsumpcjonistami, a przecież świat zawsze taki był. Stajemy się egoistami, żeby przeżyć. Nowa religia -"my jako bogowie", jest dzisiaj bardzo obecna w naszym życiu. Pasterz jest tym podmiotem, który zmienia nasze patrzenie na świat i samych siebie. Nie mamy dziś czasu, słuchając tej opery na widowni, by analizować każde słowo Iwaszkiewicza. Spojrzenie i hipnotyzm Pasterza zmuszają nas do tego, żebyśmy porzucili nasze role, normy, rodzinę. Mój Roger i Roksana nagle porzucają królewskie życie i ruszają w pościg za sobą. III akt nie kończy się u mnie happy endem. Zakończenie jest trochę przewrotne, bo słońce i światło, które widzi Król, to nie olśnienie i wyjaśnienie wielkiej tajemnicy istnienia, tylko śmierć. Nie otrzymujemy odpowiedzi, czy mamy tylko patrzyć w siebie czy podążać za innymi prawami. Lustro, które chcę pokazać, to nasz codzienny hedonizm. Roksana idąca na pustynię za Pasterzem, którego nie odnajduje i wraca, jest jak wiele kobiet, które opuściły swoich mężów i dzieci. Pobiegły jako hippiski do buddyjskich świątyń, a wróciły spalone, nie znajdując nic. Podobnie z mężczyznami, którzy opuszczają swoje żony dla młodych partnerek i partnerów.

Czy pokaże Pan współczesne wcielenie hedonizmu?

- Zastosuję raczej pewne abstrakcyjne przykłady. Pałac sprawiedliwości nie będzie m3 w blokowisku, tylko pałacem zasad, kościołem, świątynią, jak kto woli, który może reprezentować każdą religię i ideologię. Mój Roger jest bardzo współczesny. To mężczyzna, który boi się samego siebie. Podobnie Roksana, która zaczyna ceremonię śniadania od zażycia trzech pastylek antydepresyjnych. Takie mamy przecież dziś zachowania, że zażywamy tabletki na wszelki wypadek, mimo że nic nam nie jest Publiczność nie będzie rozczarowana scenerią, która będzie trochę antyczna, wieczna i ponadczasowa.

A nie korciło Pana, żeby przenieść akcję III aktu do klubu gejowskiego, tak jak to zrobił Pan w swojej inscenizacji w Bilbao?

- Nie widziałem takiej potrzeby. Premiera tamtej wersji odbyła się w dzień mojego ślubu. Tamta inscenizacja mówiła wiele o zmianach, jakie zaszły zarówno w moim życiu, jak i w kwestiach społecznych, aktualnych w tamtym momencie. Ten temat już mnie nie zajmuje na tyle, żeby dać mu priorytet. Każdy reżyser mówi tak naprawdę o sobie w swoich przedstawieniach, a ja jestem dziś już w innym miejscu i o tym chcę mówić do dzisiejszej publiczności. Dzisiaj mówię o hedonizmie, który nam się zarzuca jako błędny wybór i pójście na łatwiznę. A może wcale tak nie jest? Może taki styl życia nie prowadzi ani do happy endu, ani wielkiej tragedii?

Opera Szymanowskiego gości dziś na deskach oper świata. Tylko, czy będzie wykonywana przez zagranicznych śpiewaków?

- W Bilbao wykonywali ją Hiszpanie. Będziemy też prezentować ją w Rijece w Chorwacji i również stawiamy na obsadę stamtąd. "Hagith" Szymanowskiego w Argentynie wykonywali obok Ewy Biegas także tamtejsi soliści. Najważniejsze, że Szymanowski funkcjonuje już w światowym repertuarze. A wiem, że wielu śpiewaków chciałoby zaśpiewać partię Króla Rogera. Wszystko przed nami. Czeskie opery są wykonywane na całym świecie, a przecież językowo są o wiele trudniejsze niż te polskie. Wspaniale, że Mariusz jest Rogerem symbolem. Nie chodzi wcale o to, że jest Polakiem, bo wszędzie, gdzie śpiewa funkcjonują podwójne obsady i zastępują go osoby z różnych krajów. Jeżeli zapraszają go do jakiejś produkcji "Króla Rogera", to wyłącznie dlatego, że ma do powiedzenia więcej niż inni śpiewacy. W Brazylii, żeby zachęcić do rozpoczęcia pracy nad tym tytułem, zamiast cokolwiek tłumaczyć, chodziłem z telefonem i puszczałem początkowy chór, który wszystko załatwił. Każdy boi się, że skoro to dzieło współczesne, to będzie ciężko. A to przecież zjawiskowa opera z efektownymi chórami i piękną, melodyjną Pieśnią Roksany, która powtarza się później jako leitmotiv. Jeśli publiczność pozna już "Króla Rogera" to będzie chciała go oglądać na równi z innymi tytułami.

***

"Król Roger"

13 listopada krakowska publiczność zobaczy najsłynniejszą w świecie polską operę, czyli "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego.

Pomysł opery zrodził się w 1918 roku w czasie rozmów kompozytora z Jarosławem Iwaszkiewiczem. Po gruntownej przeróbce aktu III i redakcji całego dzieła, "Króla Rogera" wystawiono w czerwcu 1927 roku w Teatrze Wielkim w Warszawie. Już w okresie międzywojennym operę pokazano w Duisburgu i Pradze. Po wojnie dzieło wykonano w Polsce dopiero w 1965 roku podczas uroczystego otwarcia odbudowanego Teatru Wielkiego. Stopniowo operę zaczęły prezentować liczące się teatry m.in. w Londynie (Sadler's Wells, 1975), Buenos Aires (Teatro Colon, 1981), Los Angeles (Long Beach Opera, 1988), a także w Bremie (reż. K. Zanussi, 1988). W latach 90. dzieło zaczęto wykonywać w wersji koncertowej, m.in. podczas BBC Proms pod batutą sir Simona Rattle'a. W 2009 roku Opera Paryska pokazała głośną inscenizację Krzysztofa Warlikowskiego.

Akcja "Króla Rogera" rozgrywa się na Sycylii w XII wieku. WI akcie, tzw. bizantyjskim, podczas nabożeństwa w katedrze w Palermo Król Roger wraz z żoną Roksaną i doradcą Edrisim dowiadują się, że Kościołowi zagraża założyciel nowej religii - młody Pasterz. Na życzenie Króla młodzieniec zostaje przyprowadzony do świątyni i oskarżony o obrazę boską. Tłum żąda osądzenia Pasterza i skazania go na śmierć, jednak Król, Roksana i Edrisi są pod wielkim wpływem jego osoby. Roger, darując mu wolność, nakazuje stawić się na sąd. Akt II, "orientalny", rozgrywa się na dziedzińcu królewskiego pałacu. Oczekując na Pasterza, król wyznaje Edrisiemu swoje obawy o uczucia Roksany, która wstawia się za Pasterzem. Ten rzuca czar na Roksanę i dworzan, którzy dołączają się do upojnego tańca miłości. Niewzruszony Król rozkazuje uwięzić Pasterza, który z łatwością zrywa ciężkie łańcuchy i wzywa do wyprawy do kraju wiecznej wolności. Wszyscy, także Roksana, podążają za nim. Tylko Roger i Edrisi pozostają w pałacu. Król rezygnuje z tronu i jako pielgrzym udaje się na poszukiwanie żony i Pasterza. Trzeci akt "grecki" rozgrywa się w starożytnym teatrze. Po długiej wędrówce docierają tu Roger i Edrisi. Król głośno wzywa Roksanę, która pojawia się przed nim i sławi kult Pasterza. Wspólnie rozpalają ogień ofiarny. Wkrótce Pasterz w swej prawdziwej postaci - Dionizosa - wkracza do amfiteatru. Pełen zachwytu Roger śpiewa hymn na cześć wschodzącego słońca, odzyskując wiarę w siebie.

Autorem najnowszej inscenizacji w Operze Krakowskiej jest Michał Znaniecki, który przygotował również kostiumy do spektaklu. Kierownictwo muzyczne objął Łukasz Borowicz, a scenografię zaprojektował Luigi Scoglio. W partii tytułowej zobaczymy światowej sławy polskiego barytona Mariusza Kwietnia. Śpiewak wcielał się już tę w rolę na scenach: Santa Fe Opera, Opera Bastille w Paryżu, Teatro Real w Madrycie, a w maju tego roku w londyńskiej Covent Garden. W roli Króla Rogera zobaczymy również Mariusza Godlewskiego. W partiach solowych wystąpią: Katarzyna Oleś-Blacha i Iwona Socha (Roksana), Pavlo Tolstoy (Pasterz), Vasyl Grokholskyi, Adam Sobierajski (Edrisi), Przemysław Firek, Jacek Ozimkowski (Arcykapłan), Marta Abako, Agnieszka Cząstka, Monika Korybalska (Diakonisa).

Kolejne spektakle odbędą się 15,17 i 18 listopada w Operze Krakowskiej przy ul. Lubicz 48. Dyrekcja zastrzega sobie możliwość do zmian w obsadach poszczególnych spektakli. (MBOR)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji