Artykuły

Michał Znaniecki: Całe życie szukam nietypowej opery

- Od 20 lat jestem reżyserem spektakli nietypowych - szukam opery poza budynkiem. Chcę pokazać, że publiczność może mieć większy udział w spektaklu aniżeli bierne siedzenie w fotelach. Dzięki temu nikt na przedstawieniach się nie nudzi - mówi Michał Znaniecki, reżyser opery "Król Roger", w rozmowie z Martą Gruszecką w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Marta Gruszecka: Reżyseruje pan opery na całym świecie, ale wciąż pan wraca do Krakowa. Co pana tak do nas ciągnie?

Michał Znaniecki: Każdy teatr to przede wszystkim ludzie. Po ponad 200 spektaklach, które przygotowałem, mam ten komfort, że mogę wybierać, z kim chcę pracować, a z kim nie. Taki zresztą miałem plan w wieku dziesięciu lat - nie chciałem być znany i bogaty, ale chciałem móc decydować i wybierać. Kraków jest właśnie miejscem, które sam wybrałem. Nie podobam się recenzentom, ale rozumie mnie publiczność. Stawiam jej wysoko poprzeczkę, a mimo to ludzie stoją w kolejkach po bilety i przychodzą na moje spektakle. To zaufanie i zrozumienie od publiczności i zespołu jest dla mnie najważniejsze. Dlatego tutaj wracam.

Co jest największym atutem "Króla Rogera"?

- Połączenie mitu i symbolu z naszą codziennością. Historia króla Rogera, Pasterza i Roksany na poziomie symbolicznym jest taka, jaką chciał w swoim libretcie Iwaszkiewicz - król porzuca swoje królestwo, a szukając nowego sensu, napotyka na swojej drodze Pasterza, który zmienia jego sposób postrzegania świata. Z drugiej strony jest to aluzja do współczesności - każdy może spotkać drugą osobę, która odmieni jego życie. Tę przewrotność interpretacyjną pokazuje scena rozbijania posągów greckich filozofów - najpierw rozpadają się na milion kawałków, a za minutę stają się zwykłymi talerzami, które zostały rozbite w trakcie awantury małżonków.

Praca nad spektaklem to stres i wiele skrajnych emocji. Jest pan wybuchowym reżyserem?

- Nie, bo zawsze jestem dobrze przygotowany i wiem, jaki chcę osiągnąć efekt. Jestem bardzo wymagający - skoro ja się przygotowałem, inni też muszą. Pracuję z zespołami, które na tyle mnie znają, że zazwyczaj nie ma powodów do konfliktów. Nawet jeśli zdarzają się zadania trudne dla śpiewaków, wiem, że się dogadamy. W pracy nie potrzebuję adrenaliny i konfliktów.

Czy po tylu latach pracy przed premierą odczuwa pan jeszcze tremę?

- Trema towarzyszy mi mimo wszystko, bo nie zawsze wiadomo, co stanie się na linii scena - publiczność. Ale przyznaję, że nigdy nie widziałem premiery mojego spektaklu. To dla mnie niewygodna pozycja impotenta - oglądam i wiem, że nie mogę już pomóc, nie mogę niczego naprawić. Nie mam na myśli ingerencji solistów w moje pomysły - ufam im i to oni decydują, jak ostatecznie zaprezentują się publiczności. Do dygotu doprowadza mnie natomiast to, że w chwilach grozy nie mogę zareagować.

Kiedy zdecydował się na pan na przygotowanie "Króla Rogera" dla Opery Krakowskiej?

- Razem z Mariuszem Kwietniem planowaliśmy to już w 2012 roku, zaraz po premierze "Króla Rogera" w hiszpańskiej Operze Bilbao. Pomyśleliśmy, że to tytuł na tyle już znany, że warto przygotować nową inscenizację dla Opery Krakowskiej. Zarówno ja, jak i Mariusz jesteśmy osobami bardzo zajętymi, dlatego gdy tylko udało nam się znaleźć wspólne daty i skompletować obsadę, zarezerwowaliśmy termin na listopad 2015 roku. Spotkaliśmy się już m.in. przy "Don Giovannim" W. A. Mozarta i "Eugeniuszu Onieginie" Piotra Czajkowskiego. Lubimy ze sobą pracować, rozumiemy się, mamy do siebie pełne zaufanie. Pracując razem w Krakowie, chcemy miastu dać jak najwięcej z siebie.

W jednej z zagranicznych recenzji po hiszpańskiej premierze spektaklu pojawiło się zdanie - Mariusz Kwiecień jest urodzony do roli w "Królu Rogerze". Czy pan, jako reżyser, zgadza się z tą opinią?

- O Mariuszu mówiono też tak po premierze "Don Giovanniego" i "Eugeniusza Oniegina". On jest jakością samą w sobie - skupia się nad jakąś postacią, przez wiele lat ją wzbogaca, aż wreszcie staje się jej symbolem. Głosowo i interpretacyjnie Mariusz jest osobą, która najlepiej zna tę partię. Dzięki swojemu doświadczeniu i pracy z wieloma reżyserami może precyzyjnie oddać charakter króla, skupić się na jego relacjach ze światem i psychologii tej postaci.

A pan urodził się reżyserem?

- Nie było możliwości, bym został kimś innym. Zaczynałem jako dziesięciolatek. W trzeciej klasie podstawówki wystawialiśmy przedstawienie, jedną z bajek Wandy Chotomskiej. Już wtedy wolałem być nie na scenie, a za nią i zajmować się organizacją i przygotowaniem spektaklu. Występowanie nigdy nie było moim priorytetem.

Zaczął pan od reżyserowania spektakli teatralnych. Kiedy pojawił się pomysł na operę?

- Mama często zabierała mnie do opery, ale jako dziecko bardzo się tam nudziłem. Dlatego postawiłem sobie wyzwanie - jak dorosnę, sam wyreżyseruję taki spektakl, na którym nikt nie będzie się nudził. Po ukończeniu studiów reżyserskich w Mediolanie postanowiłem pójść o krok dalej i nauczyć się reżyserii operowej. Byłem bileterem w Teatro alla Scala, dlatego miałem okazję podglądać próby wielkich mistrzów, m.in. Riccarda Mutiego. Tam poznałem operę od podszewki i dowiedziałem się, z jakimi ograniczeniami musi zmierzyć się reżyser.

Pana spektakle nie mają ograniczeń. Zamiast tradycyjnej sali koncertowej pustynia, dżungla...

- Od 20 lat jestem reżyserem spektakli nietypowych - szukam opery poza budynkiem. Chcę pokazać, że publiczność może mieć większy udział w spektaklu aniżeli bierne siedzenie w fotelach. Dzięki temu nikt na przedstawieniach się nie nudzi.

Postanowienie z dzieciństwa wciela pan w życie. Do jakich najbardziej nietypowych miejsc zaprosił pan artystów i publiczność?

- Na izraelską pustynię Masada, na widowisko plenerowe we Wrocławiu, do opuszczonego starego klasztoru na wyspie Kaiola Blue w delcie Parany... Od trzech lat jestem dyrektorem festiwalu Opera Tigre w Argentynie. Wszystkie nasze spektakle odbyły się na drzewach, w dżungli albo w wodzie.

Z drzewa można... śpiewać partie operowe?

- Oczywiście. Akcja spektaklu "Królowa Wróżek. Sen nocy letniej", który prezentowaliśmy w ubiegłym roku, rozgrywała się w koronach drzew - soliści siedzieli na szczytach albo w hamakach, natomiast muzycy pod drzewami. Ewa Biegas [polska sopranistka - przyp. red.], czyli Tytania, jedna z głównych bohaterek, śpiewała z kolei z basenu. W nim nurkowały też inne wróżki, które zaczynały swoje partie, wyłaniając się z wody. Publiczność oglądała spektakl z pomostów.

Widzi pan solistów Opery Krakowskiej na drzewach?

- To artyści, którzy mają w sobie niesamowitą dyscyplinę i etykę pracy. Osoby, które chcą pracować i ryzykować. Gdybym zaprosił na argentyńską wyspę na przykład Kasię Oleś-Blachę czy Iwonę Sochę, to jestem przekonany, że poszłyby ze mną do wody i zaśpiewały swoje partie tak dobrze jak na scenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji