Artykuły

Pojedynek z Wagnerem

Łódzka realizacja "Walkirii" jest pierwszą powojenną próba za­prezentowania publiczności pol­skiej przynajmniej części tetralogii "Pierścień Nibelunga". Am­bitny w poczynaniach repertua­rowych Teatr Wielki w Łodzi po udanych realizacjach oper belcanta ("Norma" i "Łucja z Lammermoor"), wymagających nie lada głosów i sił wykonawczych, postanowił sprawdzić swe mo­żliwości w dziedzinie równie trudnej, co ryzykownej, jaką stanowi dramat muzyczny Ri­charda Wagnera. Ryzykownej także z powodu gustów i upo­dobań publiczności, której kon­takty z muzyką tego kompozyto­ra są na ogół sporadyczne. Zresztą problem, czy oryginalna, nie skrócona partytura "Walkirii" jest dla współczesnego odbiorcy do strawienia, to sprawa oso­bna.

Monumentalna "Walkiria" stała się faktem w polskim repertua­rze powojennym i choćby za to należą się Teatrowi Wielkiemu w Łodzi wyrazy uznania. Tym bardziej że teatr wyszedł z tej "przymiarki" obronną ręką, da­jąc bardziej słuchaczom niż wi­dzom możliwość spotkania z częścią dzieła mistrza z Bay­reuth. Inscenizacja niemieckiego reżysera Wolfganga Weita zmie­rzała w kierunku wiernego, je­śli chodzi o dramaturgiczna stro­nę dzieła, przekazania myśli autora.

Ale ów dramat rozgrywa się na scenie w tempie bardzo nie­równym i przy braku wyraźnej koncepcji inscenizacyjnej. Jedy­nie w pierwszym akcie (dom Hundinga, w którym spotykamy postacie Zygmunta, Hundinga i Zyglindy) reżyserowi udał się oryginalny teatr nastroju niepe­wności i niepokoju. Przedstawie­nie rozpoczyna scena w domu Hundinga będącym jakby twier­dzą, w której trójka bohaterów usiłuje poznać swoje myśli, zro­zumieć czyny, zbliżyć się do sie­bie. Wszystko to dzieje się ni­czym w filmie zatrzymywanym chwilami w zastygłych kadrach. Zabieg ten (pozorne wyłączanie poszczególnych osób z akcji), in­teresujący i wymowny, daje też możliwość subtelnego zawiązania konfliktu dramatycznego.

Pełna uroku i poezji jest sce­na wyjścia rodzeństwa - ko­chanków z owego "więzienia". Na oczach widza mroczny dom Hundinga (dzięki efektownej zmianie dekoracji) rozpada się, pozostawiając Zyglindę i Zy­gmunta w wolnej przestrzeni wypełnionej wiosennym nastro­jem, w cieniu potężnego dębu - jedynego świadka ich miłości. Piękną tę scenę świetnie gra młoda Barbara Rusin, a także niepewny aktorsko, ale głosowo wspaniały Zygmunt Zając. Ma­jąc taką Zyglindę i takiego Zy­gmunta w zespole, warto wysta­wić "Walkirię".

Barbara Rusin właściwie je­dyna w tym spektaklu tworzy wielką, prawdziwie wagnerow­ską kreację. Jej głos brzmi po­tężnie i czysto we wszystkich rejestrach, co przy nienagannej dykcji śpiewaczki pozwala bez trudu rozumieć ważny przecież tekst, a w konsekwencji - od początku do końca sugestywnie aktorsko grana postać. (W dru­giej premierze partię Zyglindy z małym efektem prezentowała Elżbieta Nizioł). Zygmunt Zając początkowo sprawiał wrażenie skrępowanego, jakby wokalnie niedysponowanego. Nie był to głos, jakiego można się było spodziewać po tryumfalnej roli Eleazara w "Żydówce". Jednak w miarę toczącej się akcji głos Za­jąca nabierał, właściwych temu artyście, siły i blasku, by w fi­nałowej dla Zygmunta scenie pojedynku zabrzmieć najpełniej, jak przystało na najlepszego bo­daj obecnie tenora bohaterskie­go w Polsce.

Interesującym wokalnie Hundingiem był w pierwszej premie­rze Tomasz Fitas, w drugiej zaś - niezawodny Zdzisław Krzy­wicki, który wielką kulturę wo­kalną złączył ze świetnym aktorstwem, popartym dużym zro­zumieniem odtwarzanej postaci. To samo wypada powiedzieć o Alicji Pawlak (Fricka), która swoją scenę z Wotanem (w dru­gim akcie) rozegrała po mist­rzowsku, demonstrując nośny i piękny w barwie głos. Ta długo nieobecna w kraju artystka (kil­kuletni kontrakt w RFN) może śmiało udział w "Walkirii" potrak­tować jako swój efektowny po­wrót na łódzką scenę operową.

Hanna Rumowska-Machnikowska, doświadczona przecież artystka, w pierwszej premierze nie mogła zachwycić. Natomiast tydzień później zobaczyć można było i usłyszeć Brunhildę Rumowskiej-Machnikowskiej pra­wie taką, o jakiej myślał Wa­gner: postać interesującą pod wieloma względami, wielce tra­giczną.

Romuald Tesarowicz (Wotan) nie zdołał w pełni udźwignąć ciężaru i rozmiaru muzyki Wag­nera. Jego piękny w barwie i silny głos zawiódł. Należałoby się zastanowić, czy przypadkiem ten młody, utalentowany artys­ta nie podjął się zbyt wcześnie tak ryzykownego zadania, jakim jest partia Wotana. Starzy, wy­trawni śpiewacy wszak powia­dają dowcipnie, że Wagnera można śpiewać, gdy się już nic nie ma do stracenia!

Najwięcej zastrzeżeń i preten­sji budzi scenografia Jadwigi Jarosiewicz. Dekoracje są mało efektowne, mało funkcjonalne, niestaranne i nie maja wiele wspólnego z klimatem Wagne­rowskiego dramatu. Jedynie akt drugi uznać można za przemy­ślany, ale tylko częściowo. Nato­miast akt trzeci to skandal nie­chlujstwa. Ordynarne, odrapane rury z walącym na walkirie dy­mem imitującym górskie mgły i późniejsze ich beztroskie ścią­ganie ze sceny na oczach wi­dzów - nie są pomysłem este­tycznym ani udanym zabiegiem inscenizacyjnym. To samo doty­czy schodków, które pozwalają wejść do - wspartego na wy­raźnie namalowanych na zapad­ni sceny filarkach - górskiego wąwozu, gdzie odbywa się poje­dynek Zygmunta z Hundingiem, obserwowany przez Wotana i Brunhildę z chwiejących się i szeleszczących skał. A kombina­cja kostiumów, rekwizytów i ele­mentów dekoracji ze wszystkich możliwych epok wygląda na re­zultat roztargnienia autorki sce­nografii. Nie ma też żadnego po­wodu, by walkirie wyglądały bardziej na seksbomby niż na boginie, które wracają z pola walki ,,z przytroczonymi do sio­deł ciałami zabitych".

Dzieło poważne i dramatycz­nie mało atrakcyjne dla widza - właśnie dekoracje, kostiumy i inscenizacja winny uatrakcyj­niać. Tymczasem również reży­ser nie wykorzystał efektów wi­dowiskowych, które dyktuje sa­mo libretto, jak choćby to, że bóg Wotan zjawia się wśród bi­cia piorunów, nawałnic i wich­rów. W przedstawieniu łódzkim Wotan zjawia się spokojnie, jak­by wracał ze spaceru, bez ma­jestatu boga (germańskiego Zeu­sa) i na dodatek odziany w przeciwdeszczowy płaszcz. Dla­czego?

Stronę muzyczno-wokalną ca­ły zespół zapisać może po stronie sukcesów! Słowa uzna­nia należą się Tadeuszowi Ko­złowskiemu, który tak precy­zyjnie przygotował orkiestrę. Najlepszą wizytówką łódzkiego Teatru może być słynne "cwało­wanie Walkirii", w którym i or­kiestra i solistki zabrzmiały im­ponująco, z iście filharmoniczną dokładnością.

W sumie dobrze się stało, że łódzki Teatr Wielki zmierzył się z "Walkirią". Potwierdziła to premierowa, ale i późniejsza pu­bliczność, która udowodniła, że kocha swój teatr nie tylko za "Butterflye", "Carmeny" i "Traviaty", lecz także za "Fidelia", "Normę" i ostatnio "Walkirię", że warto podnosić poprzeczkę repertuaro­wą, choćby dla stworzenia jej możliwości kontaktu z różnymi rodzajami muzyki operowej. A sam teatr łódzki raz jeszcze po­twierdził swoją czołową pozy­cje wśród teatrów operowych w kraju.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji