PAMIĄTKOWA FOTOGRAFIA
- którą możemy oglądać w tej chwili w warszawskim Teatrze Dramatycznym, a także na wielu innych scenach polskich - nie jest zdjęciem, jak to się mówi, "reprezentacyjnym"; nie zawiera żadnych elementów, które pozwoliłyby jej figurować na żadnych oficjalnych uroczystościach i stać się przedmiotem kultu dla ukazanych na niej ważnych postaci historycznych. Nie ma też znamion portretu "artystycznie przetworzonego", wydobywającego jakieś szczególne głębie psychiczne, czy ukrytą mądrość z fizjognomii przedstawionych osobników. To raczej bezpretensjonalna "fotka" pstryknięta przez fotografa - t.j. przez autora - ot tak sobie, w chwili relaksu, dla domowego albumu. Ale przecież miło jest czasem przeglądać stare albumy. Miło popatrzeć na pożółkłe odbitki dawnego życia, wskrzesić choćby przez chwilę w pamięci minione kształty i gesty, szczegóły mody i obyczaju, drobne, ułamkowe okruchy całej, bezpowrotnie zapadłej w przeszłość, raz na zawsze skończonej, rzeczywistości. Miło nie tylko tym, którzy w tej rzeczywistości wzrośli, dla których była ona niegdyś ich dniem powszednim, ale i tym, którzy znają ją tylko z legendy, ze wspomnień sędziwych dziadków, a w każdym razie - dobrze już podstarzałych wujaszków.
I tak właśnie odnosi się widz do sztuki Jerzego Jurandota, do owej "Pamiątkowej fotografii", w lekkiej i niefrasobliwej formie odświeżającej relikty naszego życia teatralnego z lat międzywojennych. Nie znajdziemy tu ani uczonych "przyczynków" do naszej wiedzy o tamtej epoce, ani źródeł głębszego wzruszenia; ale z przyjemnością, a chwilami i z rozrzewnieniem, podchwytujemy echo zapomnianej melodii, akcenty przebrzmiałe, a przecież dziwnie swojskie; dostrzegamy zarysy, mgliste i wiotkie, czegoś, co rozsypało się w proch, a było i śmieszne, i pełne zarazem swoistego, niepowtarzalnego wdzięku. Kto więc chętnie pochyla się nad starym sztambuchem, kto lubi sobie pogrzebać w szufladach, przechowujących zasnute kurzem pocztówki i listy - niech się wybierze do Teatru Dramatycznego. Tym bardziej, że spotka tam bardzo dobrych aktorów. Przede wszystkim - dawno nie oglądaną na scenie, a pełną uroku Danutę Szaflarską, znakomitą w roli rozkapryszonej "divy" teatralnej; a także Andrzeja Szczepkowskiego, z inteligencją i dowcipem uosabiającego głównego bohatera a zarazem - narratora w spektaklu; olśniewającego w roli wspaniałego ułana, Wiesława Gołasa; i innych - wśród których trzeba jeszcze zwrócić specjalną uwagę na Zbigniewa Koczanowicza, uderzającego autentyzmem, dyskrecją wyrazu i prawdziwie wzruszającego w roli Szwarcglasa - dostawcy teatralnego i zaprzysięgłego "kibica" i admiratora rozgrywek w królestwie Melpomeny.