Targ legendy ze sztuką
Z tęsknoty do przywrócenia współczesnym legendy o własnym, rodzinnym mieście zrodził się, napisany przez Romana Kołakowskiego, musical "Wrocławski dzwon grzesznika", którego premiera odbyła się w sobotę na scenie Impartu.
Akcja przedstawienia toczy się w średniowiecznym Wrocławiu, co sugeruje symboliczna scenografia Wiesława Drzewieckiego, której głównymi elementami są zarysowane szkicowo historyczne budowle i kamieniczki oraz - dobrze znany współczesnym wrocławianom - pręgierz. W tej scenerii kłębi się wielojęzyczny tłum mieszczan oraz mieszczek, kuglarzy i czeladników, w których mowie polszczyzna miesza się z łaciną i językiem niemieckim. Pojawia się też przybysz z pięknego Amsterdamu, Paryża, Wiednia, który swym kosmatym ogonem miesza w tyglu wrocławskich spraw.
To właśnie za sprawą owego wysłannika piekieł słynny mistrz ludwisarski Mateusz Wilde rzuca się z nożem na swego nieposłusznego ucznia Krystiana i niewiele brakuje, by za ten czyn położył głowę pod topór katowski. Kiedy jednak mistrza - przy dźwiękach jego dzwonu - prowadzą już na ścięcie, okazuje się nagle, że chłopak żyje i wszystko kończy się happy endem.
Tę całą historię realizatorzy przedstawienia opowiadają publiczności głównie przy pomocy piosenek, śpiewanych po polsku, niemiecku i łacinie. Jedynymi jego bohaterami, którzy posługują się dialogami i monologiem są właściwie mistrz Wilde, zakochani w sobie jego córka Kasia i uczeń Krystian oraz cudzoziemiec - diabeł. Postać tego ostatniego jest zresztą zwornikiem przedstawienia, zbudowanego z wielu scen zbiorowych z udziałem chórów rajców miejskich oraz mieszczek. I tu zaczyna się problem.
Otóż Andrzej Wilk nie do końca zdołał unieść główną rolę diabła, w jakiej obsadził go reżyser "Wrocławskiego dzwonu grzesznika" Zygmunt Bielawski. Ucierpiało na tym nie tylko napięcie dramaturgiczne przedstawienia, lecz również jego tempo, rozwleczone dodatkowo - skądinąd bardzo cennymi ze względu na walory edukacyjne - trójjęzycznymi powtórkami piosenek. Nieźle natomiast sprawdził się Stanisław Wolski jako mistrz Mateusz Wilde, który - choć niewiele miał do powiedzenia - stworzył postać wielowymiarową i od początku do końca budzącą sympatię widowni. W przedstawieniu nie zabrakło też kilku nastrojowych, dobrze zbudowanych scen o charakterze niemal pantomimicznym, w czym niewątpliwa zasługa Jana Szurmieja (choreografia) i Jerzego Kozłowskiego (ruch sceniczny). Najpiękniejszą spośród nich była - utrzymana w prawie onirycznej konwencji - scena zabójstwa Krystiana przez Mateusza Wilde, rozgrywająca się wśród kłębów dymu i pary, buchających z ludwisąrskiego pieca. To właśnie ona oraz śpiewane rytmicznie - do muzyki Marcina Płazy - przez grono mieszczan piosenki spowodowały, iż nie żałuję wieczoru spędzonego w Imparcie, a i innym sugeruję, by zechcieli się tam udać i zatopić wraz z realizatorami przedstawienia w atmosferze średniowiecznego Wrocławia.