Artykuły

W Meandrach Genealogii Narodowych

Stary Teatr w Krakowie Poczet Królów Polskich tekst: Agnieszka Jakimiak, Marcin Cecko, Sigismund Mrex, Szczepan Orłowski, reżyseria i scenografia: Krzysztof Garbaczewski, scenografia, wideo i światło: Robert Mleczko, kostiumy: Svenja Gassen, muzyka: Anna Zaradny, konsultacja historyczna: Rafał Szmytka, premiera: 23 marca 2013

"Poczet królów i książąt polskich" Jan Matejko zaczął tworzyć w 1890 roku, u schyłku życia, na zamówienie wiedeńskiego wydawcy Maurycego Perlesa. W ciągu dwóch lat powstały czterdzieści cztery obrazy rysowane ołówkiem i, choć artyście nie wystarczyło już czasu na wykonanie wersji olejnych, sugestywne przedstawienia władców nadały twarz odległej przeszłości. I była to twarz dostojna, poważna, rozumna, spokojna, właśnie taka, jak trzeba - trudno więc się dziwić, że dzieło Matejki postanowiono kontynuować po śmierci Mistrza w nieco unowocześnionej formie. Kolory polskim władcom nadali Leonard Stroynowski i Zygmunt Papieski - pomijając jednak cztery postaci. W nowym poczcie zabrakło: Dobrawki, Rychezy, Anny Jagiellonki i Konrada Mazowieckiego - trzech mącicielek i jednego księcia, co to nam Krzyżaków na skaranie boskie sprowadził do Polski, a potem dał im się wystrychnąć na dudka...

Cóż, wbrew pozorom, nie jest łatwo stać się pełnoprawnym, uznawanym członkiem rodziny królewskiej, ale warto, bo trudno rządzić bez jej wsparcia: bez drzewa genealogicznego sięgającego korzeniami w prastare dzieje, bez koligacji, głębokich i rozległych więzi rodzinnych, bez wspólnej opowieści o przodku. Doskonale wie o tym Hans Frank - jedna z głównych postaci spektaklu Krzysztofa Garbaczewskiego "Poczet królów polskich". Akcja tego multimedialnego przedstawienia - jak określają je sami twórcy - toczy się na Wawelu w czasach II wojny światowej, kiedy to krakowski zamek staje się siedzibą hitlerowskich władz. Jego nowy gospodarz, Hans Frank (Krzysztof Zarzecki), wciąż nie może poczuć się tu jak u siebie. Pomimo obwołania się królem Polski ma świadomość, że jako najeźdźca i przedstawiciel odmiennej rasy (nordyckiej), nie jest częścią symbolizowanej przez Wawel polskiej historii. Choć ma władzę, nie przestaje być bękartem, który uzurpuje sobie prawo do dziedziczenia po nie swoich przodkach, zaś jego wstyd materializuje się pod postacią arrasów - tej dumy Polaków, wawelskiego skarbu, będącego znakiem prawdziwej polskości. Frank nie może na nie patrzeć, ale nie może ich też zniszczyć, dlatego je ukrywa - wywołując w ten sposób duchy zmarłych władców Polski, których Historia zobligowała do obrony dziedzictwa (na) rodowego.

Ten mechanizm "wskrzeszenia ducha przeszłości" jest tylko na pozór siłą dynamizującą rozwój dalszej akcji. Nie o samą intrygę tu jednak chodzi, chociaż budzący się w krypcie wawelskiej władcy Polski, istotnie, wchodzą w role spiskowców, przybierają historyczne pseudonimy (Kazimierz Odnowiciel, Władysław Jagiełło...), za cel obierając wytropienie i odzyskanie bezcennych arrasów. Wkrótce okazuje się jednak, że podejmowane przez postaci działania są częścią filmu kręconego i komentowanego na bieżąco przez Hansa Franka, opętanego pragnieniem uczynienia słowiańskiej przeszłości swoją własną. Ekran, na którym widzowie oglądają wydarzenia i który jednocześnie przez większą część spektaklu zasłania scenę, jest tu wyraźnym znakiem umowności świata przedstawionego. Zabieg wprowadzenia iluzji filmowej w sam środek iluzji teatralnej wskazuje, że "Poczet królów polskich", pomimo wyraźnie ironicznego charakteru (ogromne bijące serce - "serce Polaków", kryjące się za ekranem), nie jest kolejnym gombrowiczowskim spektaklem o "duszy polskiej". Jest on raczej przedstawieniem opowiadającym o przymusie wytwarzania rodziny - owych genealogicznych ciągłości, które legitymizują dostęp do władzy, pozwalając zadomowić się w jej strukturach.

Z jednej strony, Garbaczewski przedrzeźnia gesty, służące postaciom do kreowania zarówno prywatnych autofikcji, jak i zbiorowych mitów, ujawniając ich przemoc symboliczną. Przejmująco brzmi więc monolog Władysława Warneńczyka (Wiktor Loga-Skarczewski), który i nie chce, i musi stać się symbolem ofiary, by znaleźć miejsce w narodowej narracji - miejsce wyznaczone datą śmierci na polu bitwy. Równie demoniczna okazuje się opowieść o fabrykowaniu przez nazistowskich antropologów dowodów na nordycką genealogię trzech ekshumowanych na Wawelu polskich władców (Henryka Pobożnego, Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego), którą wykrzykuje Superpiast (Krzysztof Zawadzki).

Z drugiej strony jednak zarówno autorzy scenariusza, którzy aktorom pozostawili olbrzymią przestrzeń do improwizacji, jak i sam reżyser, celebrują w spektaklu momenty triumfu sztuczności, radosnej i absurdalnej nieraz kreatywności. Warneńczyk i Jan Olbracht (Błażej Peszek), popędzani do boju przez strzelającego z pistoletu Władysława Jagiełłę (Roman Gancarczyk), powracają ostatecznie ze swoich wypraw - żywi lub nieżywi, ale z gęsim piórem w dłoni, dzięki któremu zapiszą się na kartach historii. Nazistowscy antropolodzy okazują się mieć nie mniej literacką wyobraźnię: jednym z przytoczonych przez nich dowodów na nordycką genealogię Piastów są odnalezione w ciałach ekshumowanych ślady... frankfurterek. Scena finałowa, w której Władysław Jagiełło strzela do Marii Brigitte Frank (Marta Ojrzyńska) - ku uciesze jej męża, widowni i swojej własnej - i nie może jej zabić, jest chyba najlepszym manifestem karnawałowej zasady "umowności", która rządzi "Pocztem..."

Dotyczy ona również przestrzeni scenicznej. Garbaczewski, jako autor scenografii (wraz z Robertem Mleczką, odpowiedzialnym za wideo, dźwięk i światło), poszerzył jej obszar całkiem dosłownie, oddając aktorom do dyspozycji widownię i zaplecze. Ale również w metaforyczny sposób ekran, przesłaniający, a właściwie zastępujący scenę, jest w spektaklu miejscem otwarcia teatru na inne, filmowe wymiary przedstawienia. Dzięki obrazowi z kamery widzowie raz znajdują się w krypcie wawelskiej, raz w sali tronowej, to znowu w pokoju montażowym Franka, podróżują też w czasie. Jeszcze w innym sensie spektakl Garbaczewskiego jest jedną wielką przestrzenią intertekstualnego dialogu z przeszłością.

Krzesła-trony, na których zasiadają królowie, wykonane według projektu Wyspiańskiego, są tu wizualnym znakiem budowania relacji z tradycją teatralną. Nie jest ona jednak czymś oczywistym. Z jednej więc strony mamy tu wyraźne nawiązanie do "Akropolis" i pomysłu "ożywienia" Wawelu poprzez uczynienie postaci historycznych (i ich artystycznych przedstawień jednocześnie) postaciami scenicznymi. Z drugiej - pojawia się zaznaczone w programie do przedstawienia odwołanie do Konrada Swinarskiego, który chciał w planowanym przedstawieniu "Akropolis" spojrzeć na polskie dziedzictwo oczami Hansa Franka - ostatniego gospodarza zamku, najeźdźcy, obcego. Innym ważnym elementem sceny jest kanał, do którego schodzi Mieszko I (Justyna Wasilewska), zwiedziony przez Maryję Królową Polski (Marta Ojrzyńska) wizją chrześcijańskiej wspólnoty cywilizacyjnej, nobilitującej pogańską kulturę. Nie trzeba być znawcą polskiej kinematografii, by odczuć niepokój, patrząc na znikającego w mrokach kanału pierwszego historycznego władcę Polski, który przyjmując chrzest z rąk cesarza i papieża, na zawsze uzależnił Polskę od Niemiec. Słowa "w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego", zaśpiewane po niemiecku przez aktorkę grającą jednocześnie rolę Maryi Królowej Polski i Marii Brigitte Frank, brzmią niemal jak historyczna zapowiedź narodowej tragedii.

Warto jednak zadać pytanie o trafność tych - przyznam - zbyt łatwo narzucających się skojarzeń. Wydaje mi się, że sens intertekstualnych odniesień w spektaklu Garbaczewskiego kryje się bardziej w ich warstwie ikonograficznej, wizualnej, niż słownej czy tekstowej. Nie chodzi tu bowiem o pogłębiony dialog z twórcami kultury polskiej, podejmującymi temat tożsamości narodowej, ale raczej o posłużenie się pewnymi rozpoznawalnymi konwencjami (zwłaszcza ikonicznymi) i pokazanie ich groteskowości. Przedstawione całkiem dosłownie, monstrualnych rozmiarów bijące na Wawelu "serce Polaków", Maryja Królowa Polski w długich szatach, welonie i złotej koronie z... rogów czy punkowy Hans Frank ze swoją nerwową mimiką a la Hitler - to wszystko wyraźne znaki ironicznego przedrzeźnienia dokonywanego w obszarze pamięci narodowej. Jeśli bowiem "Poczet królów i książąt polskich" Matejki jest utrwalonym przez pokolenia zbiorem wizerunków władców, to spektakl Garbaczewskiego jest również prześmiewczym dialogiem z narodową tradycją przedstawiania władzy. Stąd Mieszko I jest tu upozowany na niewinnego i niesfornego chłopca z bębenkiem, nie zaś na nobliwego potomka mitycznego Protoplasty dynastii, Kazimierz Odnowiciel i Zygmunt August są kobietami (Małgorzata Gałkowska i Ewa Kolasińska), zaś napastowana przez Jagiełłę Jadwiga w krótkiej sukience i białych podkolanówkach nijak się ma do swojego wizerunku Króla Polski.

Czy jednak idąc tymi tropami, spektakl Garbaczewskiego można odczytywać jako wariację (bo z pewnością nie jako jakąkolwiek spójną ideową wypowiedź) na temat polskiej tożsamości? Są tu pewne elementy wskazujące na obecność tej krytycznej, nazwałabym ją gombrowiczowską, tradycji mówienia o Polakach i polskości. I choć jest mi ona bliska, to w trakcie oglądania "Pocztu królów polskich" zastanawiało mnie jedno: czy dziś, jak w czasach Gombrowicza, te fundatorskie opowieści, polskie mity, wyobrażenia nadal mają jeszcze tę uwodzicielską siłę oddziaływania, o której krytycznie i z obawą pisał autor "Trans-Atlantyku"? Czy nadal jest tak, że, kiedy Polacy mówią o Historii, mają w uszach brzmienie potoczystych fraz Zagłoby, zaś kiedy ją sobie wyobrażają - mają przed oczami dumne, "na bogato" odmalowane portrety dawnych władców? A jeśli nawet tak, to czy ktokolwiek dziś odczytuje te tropy poważnie? Myślę tu przede wszystkich o generacji dzisiejszych dwudziestolatków (może i trzydziestolatków), dla których Sienkiewicz i Matejko są chyba bardziej postaciami historycznymi z lamusa niż kreatorami narodowej wyobraźni. Choć nadal znani i nadal czytani, nie wydają mi się już dziś tymi niebezpiecznymi Gombrowiczowskimi uwodzicielami. W tym sensie odegranie po raz kolejny "pożegnania" z symbolami polskiej tożsamości narodowej może wydać się zabawną, inteligentnie zagraną sztuką, niewiele jednak mówiącą o naszych współczesnych problemach z polskością. Oglądając spektakl Garbaczewskiego (do którego pokolenia przecież należę), zastanawiałam się, czy ta ironia wobec przeszłości jest właściwie wymierzona? Czy w moim byciu Polką ciąży mi to samo, co twórcom przedstawienia: Wawel z jego groteskowym bijącym sercem, szemrane arrasy, mistycyzm katolicki, spreparowane genealogie i nieustanne próby narzucenia ich innym? Czy w moich pytaniach o sens budowania wspólnoty chodzi mi o też odnalezienie własnego Warneńczyka - nowoczesnego patrona Polski, symbolu bohatera współczesnego, ojca nas wszystkich: ludzi bez tożsamości, bez rodzinnych obciążeń? Z jednej strony, mogę odpowiedzieć "tak" - Garbaczewski poruszył wiele wątków ważnych w dzisiejszej dyskusji nad znaczeniem polityki pamięci. Z drugiej strony, odniosłam wrażenie, że odwołanie się do czasów piastowsko-jagiellońskiej dynastii uczyniło z "Pocztu królów polskich" spektakl zabawny, inteligentnie zagrany, momentami poruszający, ale ogólnie nieco za bardzo "zmityzowany", rozgrywający się przede wszystkim na poziomie historii wyobrażonej, fantazmatycznej. Być może dlatego wychodząc z teatru miałam poczucie, że najbardziej bolące i palące miejsca tego, co można nazwać tkanką polskiej tożsamości, pozostały nie(d)opowiedziane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji