Sam na sam z tekstem
Ujawniające się coraz silniej w teatrze współczesnym tendencje do wyjścia poza tradycyjną formę tzw. "sztuki" i wypróbowania materiału o strukturze, by tak rzec, bardziej otwartej, nie narzucającej tak surowych reguł budowy dramatycznej, znajdują ujście w coraz to nowych transpozycjach scenicznych prozy epickiej, liryki, czy reportażu. W Warszawie np. Teatr "Ateneum" sięgnął do słynnego utworu Laclosa "Niebezpieczne związki" (w roku ub. granego przez aktorów krakowskich), w którym osiemnastowieczny klasyk francuski pod postacią "korespondencji" prowadzonej przez parę kochanków, daje demaskatorski, jak byśmy dziś powiedzieli, obraz cynicznej, rozwiązłej, pozbawionej wszelkich skrupułów elity salonowej ówczesnego świata. Epistolarna forma tej narracji pozwala na przekazanie jej w teatrze pod postacią "listów inscenizowanych" - gatunku, w jakim tak chętnie próbują swych sił ostatnio aktorzy, i który zresztą zdaje się także odpowiadać zainteresowaniom publiczności. Oczywiście, ażeby trafić do odbiorców, spektakl tego rodzaju musi spełniać dwa nieodzowne warunki. Po pierwsze, musi dostatecznie fascynować sama treścią owych umownych listów, trafiać do dzisiejszej wyobraźni plastyką i barwnością zawartych w nich opisów ludzi i zdarzeń, oddziaływać siłą emocji, oryginalnością wypowiadanych sądów, bystrością spostrzeżeń czy finezją dowcipu. Po drugie, musi dysponować wykonawcami, którzy samym kunsztem słowa aktorskiego potrafią zrównoważyć brak wszelkich innych komponentów widowiska - rozbudowanej akcji dramatycznej, bogactwa i zmian scenerii itp. atrybutów "teatralności". Tutaj wszystko koncentruje się w dialogu, i to dialogu bardzo specjalnym, składającym się właściwie z nieustających monologów. Każdy z partnerów w tym wypadku "mówi sobie", a jednocześnie jest to przecież rozmowa. Zadanie bardzo trudne i wymagające szczególnych umiejętności.
Spektakl w "Ateneum" drugi z tych warunków spełnia doskonale. Hanna Skarżanka i Jerzy Kaliszewski nie tylko władają w pełni sztuką mówienia scenicznego (co już samo przez się stanowi dość rzadki fenomen w naszym życiu teatralnym), ale znakomicie potrafią też utrzymać kontakt wewnętrzny, ów tajemniczy "fluid", który nieustannie przepływa między oddalonymi od siebie postaciami i sprawia, że ich "głosy samotne" wiążą się i nakładają na siebie w nieprzerwanym falowaniu, wytwarzając ową niepochwytną wibrację życia. Wątpliwość budzi natomiast sprawa samego materiału tekstowego: nie zdaje się on odpowiadać wymienionym wyżej postulatom. Utwór, mimo wszelkich zalet stylu i ostrości satyrycznego rysunku, nie porusza nas już dziś i nie angażuje - ani moralnie, ani uczuciowo, ani nawet pod względem estetycznym. Sarkazm jego uderza w świat pogrzebany, w obyczajowość i stosunki, które straciły wszelkie odniesienie do naszej rzeczywistości; a prawdy, które implikuje, są zbyt powierzchowne, nie dość nadrzędne, by mogły przebić bariery czasu i przynieść nam odkrycie, czy choćby potwierdzenie naszych własnych problemów. W czytaniu może zainteresować i dać satysfakcję artystyczną, ale w przekazie publicznym nie wywołuje żywszego oddźwięku - i chyba szkoda na niego wysiłku i umiejętności utalentowanych odtwórców.
Inaczej zgoła przedstawia się sprawa tekstu, którym posłużyła się Halina Mikołajska w montażu fragmentów (opracowanym przez Wincentynę Wodzinowską-Stopkową),objętych tytułem "O długim czekaniu", z którym wystąpiła na sali prób Teatru Dramatycznego (i który bardzo niefortunnie nazwany został "monodramem"). Jest to powiązanie różnych epizodów miłości biblijnego Jakuba i Labanowej córki, Racheli, i wzajemnego ich "długiego czekania" - z pierwszej części arcydzieła Tomasza Manna "Józef i jego bracia". I tutaj więc przedmiotem transpozycji stała się proza epicka; ale jaka to proza i jaka epika! Nie chodzi tylko o jej niewymierne wartości autonomiczne; najważniejsze w danym wypadku, że ta genialna saga już ex definitione, niejako z samej natury rzeczy nadaje się do głośnego przekazu. Owe składające się na nią epizody, to jakby refreny odwiecznej pieśni, refreny owej "pięknej opowieści wymyślonej przez Boga", wydobywane przez coraz to nowe pokolenia z "głębokiej studni czasu", przekazywane z ust do ust i opowiadane coraz to nowym słuchaczom. Oczywiście, opowiadane nie "inscenizowane", czy "uteatralniane". I tak właśnie czyni Mikołajska: na szczęście, nie przerabia ich na żaden "monodram", co byłoby czymś nieznośnym; powtarza je dla nas tak, jak powtarzał swoje dzieje Jakub Józefowi, a Józef kiedyś własnym synom.
Zapewne, te inkantacje nabierają w ustach Mikołajskiej bardzo swoistego, indywidualnego brzmienia, przesycone są nutą jej własną, jej osobistą ekspresją. Mikołajska nie tylko przekazuje z pobożną dokładnością rytualne wersety: ona je podaje we własnej interpretacji, bogato zróżnicowanej, przerzucając się od głębokiego liryzmu do ironii, od namiętnego wzruszenia do rubasznej charakterystyczności - nie unikając nawet akcentów rodzajowych; lecz ostatecznie tego rodzaju polifoniczność cechuje właśnie i tekst Manna, stanowi o przewrotnym, wieloznacznym uroku jego stylizacji. Boć cała ta opowieść, to w jakimś sensie genialna stylizacja, genialna mistyfikacja mitu... I bardzo trudno określić, w jakim stopniu interpretacja Mikołajskiej utrafia w najwłaściwszą tonację tej gigantycznej symfonii. W każdym razie dostarcza nam głębokich i niezapomnianych wrażeń.