Artykuły

Zapowiedź lepszych czasów

OPERETKA Warszawska wystawiła słynny musical Dale Wassermana - "Człowiek z La Manczy". Jest to z pewnością - niezależnie od takich czy innych zarzutów co do wykonania - dużej miary wydarzenie, sporej wagi argument w długim sporze o to, jaki powinien być kształt artystyczny współczesnego rozrywkowego teatru muzycznego. Dlatego też nie sposób oprzeć się chęci porównywania "Człowieka z La Manczy" z tym. co zwykle się w naszych operetkach ogląda. Także w Operetce Warszawskiej...

Musical Wassermana jest trawestacją "Don Kichota" Cervantesa. Jest zresztą czymś więcej, niż jedynie selekcją niektórych wątków oryginału: odnajdujemy w tym musicalu próbę wyjścia poza epokę, w której powstał pierwowzór, próbę nadania zasadniczej idei dziełu Cervantesa walorów ponadczasowych.

"Człowiek z La Manczy" staje się w tym ujęciu nie tylko efektowną formą rozrywkowego przedstawienia, ale też moralitetem. Mimo całej naiwności tej tendencji, mimo że jest ona po trosze sztucznie dołączona do owej musicalowej formy, pozostaje widzowi wrażenie obcowania z dziełem, które coś mówi, coś wyraża, w którym o coś chodzi.

Oczywiście wiadomo, że twórcom musicalu chodziło przede wszystkim o sukces; niemniej potrafili oni nie zagubić tego szlachetnego elementu, który decyduje o tym, czy dany utwór jest jeszcze sztuką czy też już tylko i wyłącznie - chałturą. "Człowiek z La Manczy", przy całej swej zewnętrznej atrakcyjności, przy wszystkich swych dość ryzykownych, z pruderyjnego punktu widzenia, scenach, przy swej wyraźnej skłonności do fascynowania widza efektami mocno jaskrawymi, zachowuje jednak walory po prostu humanistyczne.

I w tym zjawisku tkwi sedno sprawy. Gdy porówna się bowiem "Człowieka z La Manczy" już nie z klasyczną operetką, lecz z taką np. "Miłością szejka", natychmiast rzuca się w oczy istota problemu. Cóż z tego, że owa "Miłość szejka" bije rekordy powodzenia? Moim - i nie tylko moim - zdaniem nie powinna była zostać wystawiona, jako że jest to jeden z klasycznych, można by rzec, przykładów wypaczania gustów publiczności. Nie tylko dlatego, że w owym utworze raz po raz spotykamy się z trywialnością, banałem, ordynarnością i udającym współczesność bzdurstwem. Rzecz w tym, iż z tego wszystkiego absolutnie nic nie wynika, niczemu to nie służy.

"Człowiek z La Manczy" jest natomiast dowodem, że relaksowa dziedzina sztuki wcale nie musi oznaczać beztreściowości, nie mówiąc już o innych, zdecydowanie negatywnych cechach. Musical ten potwierdza raz jeszcze starą prawdę, że w każdej gałęzi sztuki znajduje się miejsce dla artystycznego wyrazu i że jedynie kwestią talentu twórców jest, czy dany rodzaj sztuka zaliczyć można do kategorii artystycznej. Wydaje się też nie ulegać wątpliwości, iż właśnie tam, gdzie w grę wchodzi masowa percepcja, kryteria doboru powinny być szczególnie starannie przemyślane.

Sukces "Człowieka z La Manczy" jest innym gatunkiem sukcesu niż powodzenie "Miłości szejka" i warto o tym pamiętać, gdy mówi się o repertuarze naszych teatrów operetkowych, Repertuar ten naturalnie powinien być możliwie urozmaicony i wszechstronny, powinien ukazywać zarówno historyczne, jak i współczesne pozycje, ale - nie za wszelką cenę. Przede wszystkim zaś - nie za cenę wypaczania dobrego smaku!

Gdy chodzi o samą realizację musicalu Wassermana w Operetce Warszawskiej, trzeba oddać przede wszystkim sprawiedliwość ogólnemu założeniu: jest mim - nareszcie! - fachowość i talent. Reżyser spektaklu. Maciej Zenon Bordowicz potrafił uniknąć jakiegokolwiek zatrzymania ruchu: przedstawienie jest pełne życia, energii i temperamentu. Godne to uznania tym bardziej, że rozgrywa się ono na dwóch różnych planach.

Przejście za świata "realnego" w "urojony", przeobrażenia Don Kichota w Cervantesa i odwrotnie - są czytelne, zrozumiałe i przekonywające, podobnie jak metamorfozy innych postaci musicalu. W przedstawieniu świetnie współgra piękna scenografia Ottona Axera, której można by jedynie postawić ten zarzut, że wyeliminowała ze sceny zespół muzyczny, który wskutek tego gra za kulisami i musi korzystać z elektroakustycznego nagłośnienia.

Cały zespół wykonawców zasługuje również na słowa uznania: głównie pod względem aktorskim. Ze śpiewem bywa tu bowiem nie najlepiej; piękne songi Mitcha Leigha, choć nie stawiają szczególnie wielkich wymagań wokalnych, muszą być śpiewane wyraziście pod względem rytmicznym i z czystą intonacją, a zadaniom tym sprostał - szczerze mówiąc - jeden tylko Janusz Żełbowski w roli Księdza.

Na usprawiedliwienie wykonawców można by wspomnieć, że śpiewać muszą bez pomocy dyrygenta, do czego, jak się wydaje, nie są przyzwyczajeni, a także to, że koncentrują się przede wszystkim na grze scenicznej. A czynią to na ogół z powodzeniem.

Rolę tytułową kreował Jerzy Sergiusz Adamczewski, jego służącym Sanchem był Jan Precigs, a wyimaginowaną Dulcyneą - Hanna Zdunek. Ozdobą przedstawienia były liczne sceny baletowe w pomysłowej i niekiedy bardzo ładnej choreografii Witolda Grucy (wspomnijmy tu chociażby świetnie zrealizowaną scenę walki Don Kichota z wiatrakami!).

W ogóle zresztą z przyjemnością patrzyło się na scenę: tak zespół chóralny, jak i baletowy poczynił duże postępy w ostatnim okresie. Wychodzi się z tego przedstawienia bez uczucia zawodu - czyżby było to zapowiedzią lepszych czasów Operetki Warszawskiej?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji