Artykuły

Musical z ambicjami

Musical - zrodzone w XX wieku dziecię operetki - dziedziczy niejedno po swej dziewiętnastowiecznej mamie. A o tej marnie przyjęło się mówić źle: Banalne treści, łatwa muzyka, właściwie muzyczka, szablonowe figury zbankrutowanych arystokratów romansujących z baletnicami szampan, kankan, mundury, ordery, niby to egzotyka, a w sumie bzdura. Operetka dziś to jakby podstarzała kokota, o której wątpliwej profesji wszyscy wprawdzie wiedzą, ale którą jeszcze przyjmuje się w tzw. towarzystwie. Tak czy inaczej powodzenie operetek wciąż maleje.

Dostrzegli to już dawno dbający o tantiemy autorzy tekstów i kompozytorzy i wymyślili musical, w którym wszystko z założenia powinno być ambitniejsze: i słowa, i muzyka, i jakiś ukryty "głębszy sens". Nie zawsze to się udaje, więc łata się sytuację przepychem wystawy. Kto ma wątpliwości, niech wybierze, się do Operetki Warszawskiej na "Miłość szejka".

I nagle w tym samym teatrze wprowadzono do repertuaru musical mający już w świecie w pełni zasłużoną dobra sławę, wystawiono i to pod każdym względem znakomicie "Człowieka z La Manczy" (libretto Dale Wasserman, teksty piosenek Joe Darion, polski przekład Antoni Marianowicz i Janusz Minkiewicz, muzyka i songi Mitch Leigh, inscenizacja i reżyseria Maciej Zenon Bordowicz, kierownictwo muzyczne, Jan Pruszak, scenografia Otto Axer, choreografia Witold Gruca).

Człowiek z La Manczy to oczywiście błędny rycerz. Don Kichot, znany wszystkim, choć zapewni niewielu z powieści bez skrótów i przeróbek. Ale to również i autor powieści sam Cervantes. Pomysł niezmiernie oryginalny: wielki pisarz, wtrącony przez święta inkwizycje do aresztu pomiędzy rzezimieszków z różnych zakamarków kodeksu, broni się odczytując im i inscenizując sceny ze swego "Don Kichota". Niby to, i jego bohater i on sam zostają wyśmiani, a jednak zwyciężają. Siepaczom inkwizycji, przybywającym po poetę, zagrodzi drogę tłum więzionych, zatriumfuje szlachetność i wizja lepszego świata, o którą walczy błędny rycerz i jego twórca.

Jak z tego wynika, "Człowiek z La Manczy" nie jest taką sobie zwykłą, jeszcze jedną, powiedzmy bez ryzyka przesady, setną wersją hiszpańskiego oryginału. To naprawdę ambitna próba utrzymania się w ideowym kręgu powieści, a jednocześnie coś odrębnego i oryginalnego.

Nic łatwiejszego jak ten niełatwy melanż wzniosłości z trywialnością położyć. Na szczęście w Operetce warszawskiej dokonano czegoś przeciwnego: jak wolno sądzić, nie mając skali porównawczej, utrafiono w intencje twórców w całej pełni. Reszty dokopali wykonawcy na czele ze znakomitą parą: Jerzym Sergiuszem Adamczewskim w podwójnej roli Cervantesa i Don Kichota oraz Hanną Zdunek w roli dziewczyny z oberży, pasowanej mocą wyobraźni obłąkanego rycerza na Dulcyneę. "Dulcyneo, Dulcyneo" - to właśnie najprzyjemniejszy z songów wpadających łatwo, może odrobinę za łatwo, w uszy słuchaczy. Ale od tego są songi, żeby je Wszyscy od razu potrafili nucić. Towarzyszy im orkiestrowe tło, starające się trochę na siłę wytwarzać przy pomocy rumbowych rytmów i innych obiegowych akcesoriów atmosferę hiszpańskości. Z tym wszystkim muzyka jest przyjemna, a powracające melodie dopomagają i tak czytelnej akcji.

Cały zespół to po prostu morze indywidualności: każdy ma tu coś do wyśpiewania, wykrzyczenia (chwilami krzyku nieco za dużo) tłumnie, barwnie i wyraziście. Jest nastrój i jest atmosfera. I zabawa, i głębszy podtekst, a w sumie coś nie do zapomnienia. Po prostu dość niespodziewanie na scenie operetkowej pojawił się w musicalu prawdziwy człowiek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji