Artykuły

Drobne akty kolaboracji

- Na Węgrzech nie ma już lewicy ani prawicy, są tylko ekstremiści - rozmowa z węgierskim reżyserem teatralnym Arpadem Schillingiem o pracy artysty w kraju rządzonym przez prawicę i spektaklu, który pokaże na wrocławskim festiwalu Dialog.

Aneta Kyzioł: - W tym roku rozwiązał pan swoją grupę teatralną Kretakór, a spektakl, który pokaże pan za kilka dni we Wrocławiu, nosi tytuł "Loser" - przegrany. To komentarz do sytuacji artystów na Węgrzech Viktora Orbana? Arpad Schilling: - To nie tyle akt poddania się jako twórca teatru krytycznego, co rodzaj prowokacji, także krzyk rozpaczy. "Loser" jest wypowiedzią przeciw kolaboracji artystów z rządem. Jestem wielkim fanem systemu wspierania sztuki, który mamy w Europie, a który polega na dotowaniu jej z publicznych środków, szczególnie tej, która służy obronie wartości demokratycznych. Jednak jest też druga strona medalu - ten system uzależnia artystów od władzy, podaje w wątpliwość ich niezależność.

Politycy, przynajmniej ci węgierscy, mają tendencję do traktowania publicznych środków jak własnych i nie mieści im się w głowach, że mieliby je dać tym, którzy użyją ich do krytykowania ich polityki. To zmusza twórców do opracowywania rozmaitych strategii gry z władzą. Pobieranie środków publicznych często wiąże się też z uczestnictwem w dyskusjach panelowych, w których siedzisz obok rządzących, co stwarza pozory demokracji, która w rzeczywistości na Węgrzech, przy zmienionej konstytucji i ograniczonej wolności mediów, nie istnieje. Nasz spektakl jest właśnie o tym - o drobnych aktach kolaboracji, które składają się na uprawomocnianie systemu.

Pytanie o niezależność sztuki powraca także w Polsce, niedawno w głośnym spektaklu "Wycinka/Holzfallen" zadał je Krystian Lupa. A wiele wskazuje na to, że po wyborach będzie powracać częściej. Jakieś rady?

- Na Węgrzech na początku rządów Orbana bardzo niewielu artystów i intelektualistów było przeciwko jego władzy. Uznaliśmy, że zgodnie z regułami demokracji raz wygrywa twoja opcja polityczna, raz przeciwna - po rządach liberałów przyszły, zgodnie z wolą większości, rządy konserwatystów. Większość intelektualistów chciała kompromisu także z powodu wyrzutów sumienia, że przez 20 lat demokracji woleli nie zauważać wielu rzeczy: biedy na prowincji, frustracji ludzi, np. katolików. Ale z czasem coraz bardziej zauważaliśmy, że władzy chodzi o zemstę.

Na czym ta zemsta polegała?

- W sektorze kultury zaczęły się cięcia budżetów, dotacji, wyrzucanie lewicowo myślących intelektualistów z rozmaitych komitetów i stowarzyszeń. Znam wielu nauczycieli uniwersyteckich i dziennikarzy, którzy musieli odejść z pracy, bo byli zbyt krytyczni wobec nowej władzy. Nie znaleźli wsparcia w kolegach. Tak było też ze mną, gdy ostro opowiedziałem się przeciw władzy. Słyszałem wkoło: tobie jest łatwiej, bo jesteś sławny, możesz pracować za granicą. Czułem presję wyjazdu z obu stron - ze strony władzy i ze strony niedawnych przyjaciół. To było dla mnie bardzo bolesne. I o tym, o tej hipokryzji jest właśnie "Loser", do tego odnosi się tytuł. Jak reagować, walczyć, gdy czujesz się coraz bardziej osamotniony, jak renegat społeczny? Czy wyjechać z kraju i tylko wysyłać "wiadomości" zakodowane w spektaklach realizowanych na zagranicznych scenach? Albo pójść na układ z władzą? Mój spektakl zbiera wszystkie te postawy, jakie od pięciu lat przyjmuje inteligencja na Węgrzech, i pokazuje je w formie dość szokującego, prowokującego performance'u.

Bardzo lubię wywoływać w ludziach wyrzuty sumienia. I wygląda na to, że się udało, po premierze rozgorzała dyskusja, część ludzi rozumiała, że to rodzaj lustra, w którym się przeglądają. Czasem też czuję wiszące na widowni pytanie: co się stało, że dyrektor całkiem znanego i odnoszącego sukcesy teatru robi coś tak ostrego, desperackiego? Że może się zagapiliśmy, nie zauważyliśmy, że z nami, z krajem, stało się coś strasznego. Nasza naturalna, ewolucyjnie wykształcona umiejętność przystosowania się do każdej sytuacji powoduje, że czasem potrzebujemy szoku, uderzenia w głowę, żeby się obudzić, zobaczyć, w czym żyjemy i uczestniczymy na co dzień. Bo dla mnie znacznie większym problemem niż kolaboracja - przecież ludzie muszą żyć, mają rodziny na utrzymaniu - jest zakłamanie, hipokryzja. Starasz się nie zauważać problemu i krok po kroku adaptujesz się do nowego systemu. A to jest bardzo niebezpieczne dla przyszłości. Dlatego w spektaklu staję przed widzami nagi.

W ubiegłym roku zrezygnował pan ze starań o publiczne środki, w tym rozwiązał pan swoją grupę. Podobnie postąpił Viktor Bodo, lider grupy Sputnik. Poddaliście się?

- To wynik pewnego procesu. Mój teatr ma status organizacji pożytku publicznego. Od lat aplikowaliśmy o środki na działalność i wciąż uważam, że to świetny system, który zmusza ludzi do współzawodnictwa, do pracy, do wymyślania coraz lepszych projektów, pisania coraz lepszych wniosków. Potrafię pogodzić się z przegraną, że nie dostałem środków, jeśli jest to sensownie uzasadnione. Jednak w ostatnich latach system całkowicie się wypaczył. Aplikujący dostają znacznie mniej środków, niż wnioskowali, więc nauczyli się zawyżać sumy, o jakie proszą - wtedy po cięciach może dostaną akurat tyle, ile im naprawdę potrzeba. Dla mnie to chore, uczy ludzi, że kłamstwo popłaca, korumpuje i niszczy wiarę w zasady, w państwo. My nie braliśmy udziału w tym oszustwie, aplikowaliśmy o tyle, ile było nam potrzebne na zrealizowanie konkretnych projektów, zaś komisja zawsze nam obcinała sumy, to o jedną trzecią, to o połowę. To postępowało i nie miało związku z jakością projektów. Więc zrezygnowaliśmy z udziału w tej chorej, niesprawiedliwej grze.

Przy każdej okazji, jak chory psychicznie, powtarzam nazwiska członków tej komisji, bo chcę, żeby ludzie wiedzieli, że nie protestuję przeciw publicznym środkom czy konkursom, ale przeciw nieuczciwym zachowaniom konkretnych ludzi, którzy psują dobre procedury. Niemal nikt mnie nie poparł. Głównym problemem jest brak solidarności - dopóki problemy innych nie są naszymi, wolimy ich nie zauważać. To, co się dzieje w środowisku niezależnych teatrów, jest reprezentatywne dla tego, co się dzieje w węgierskiej demokracji. Metodą Orbana jest dzielenie ludzi na podgrupy i napędzanie ich na siebie. Jego motto brzmi: Correctness is over, poprawność się skończyła. Dziś na Węgrzech w dobrym tonie jest nie kryć się z nienawiścią do "innych": Romów, imigrantów, intelektualistów, lewicowców, Amerykanów. Coraz więcej ludzi zaczyna lubić tę nie-poprawność polityczną, a ten, kto mówi, że to prowadzi do apokalipsy, traktowany jest jak zdrajca.

Poniekąd przewidział to pan w pokazywanym dekadę temu na Dialogu autoironicznym spektaklu "BlackLAND". Portretował pan wchodzące do UE Węgry jako kraj skorumpowany i zdegenerowany. Skąd dziś bierzecie środki na działalność?

- Potrafimy je pozyskać właśnie z Unii, z innych programów, od zagranicznych instytucji, z którymi współpracujemy, oraz od zwykłych ludzi, którzy w nas wierzą i chcą wspierać. Znacznie gorzej jest z pieniędzmi na koszty stałe: pensje naszej trójki, bo tylu stałych pracowników liczy dziś nasza niegdyś 14-osobowa grupa, wynajem biura, prąd itd. Strasznie trudno o to prosić: Hej, proszę, daj mi kasę na życie. Tymczasem nie da się realizować nawet najlepszych projektów bez komputera, biura i pensji na utrzymanie siebie i rodziny. Następnego lata będziemy realizować wspólny projekt z organizacją z Berlina. Byli w szoku, gdy powiedzieliśmy im, że jeśli chcą z nami pracować, muszą zapłacić za wszystko, także za nasze pensje, bo my naprawdę nie mamy niczego.

W Polsce PiS zapowiedziało, że po wygranych wyborach zamierza finansować jedynie kulturę promującą prawicową wizję świata. Reszta musi sobie radzić bez publicznego wsparcia. Jak to wygląda na Węgrzech?

- Jeśli wasze PiS ma jakiś system wartości, to może w ostatecznym rachunku jest to jednak lepsze niż czysty cynizm naszej, rzekomo nacjonalistycznej partii. 20 lat temu Orban był postępowcem, walczył o wolność. Zmienił się dopiero, gdy w 2002 r. przegrał demokratyczne wybory. Wtedy przyjął zasadę parcia do władzy za wszelką cenę. Nie jest patriotą czy nacjonalistą, jest pragmatykiem, który dla zyskania i utrzymania władzy wykorzystuje nacjonalizm, ksenofobię i strach, pozwala im rosnąć w społeczeństwie, bo one wynoszą go do władzy. Dla niego nie liczy się ojczyzna, przecież Węgry były jedynym członkiem UE, który nie potępił rosyjskiej agresji na Ukrainie, co na dalszą metę nie może się dla Węgier skończyć dobrze. Pewne jest, że lubi futbol i chce go finansować, ale nie mam pojęcia, co myśli o węgierskiej kulturze, o węgierskim dziedzictwie - nic nie wiem o istnieniu programu wsparcia węgierskiego dziedzictwa narodowego. Podczas pierwszej kadencji więcej mówił o kulturze, ale widocznie nie okazało się to przydatne dla wyniku wyborczego, więc teraz już o kulturze nie wspomina. Tylko media go interesują.

Może wymienił już dyrektorów w większości instytucji i nie musi się martwić? Pan i lider Sputnika rozwiązaliście zespoły, lewicowy dyrektor Teatru Narodowego został zastąpiony prawicowym...

- To prawda. Dziś coraz więcej ludzi na Węgrzech dzięki polityce tego rządu uważa, że nie potrzebują naszych kulturalnych innowacji, zmuszających do myślenia przedstawień, sztuki współczesnej. Kultura, która współdziała razem z demokracją na rzecz tych samych wartości: wolności, równości, tolerancji, była marzeniem lat 60. w wolnym świecie, w Europie Wschodniej po 1989 r. Teraz widzę, jak to marzenie tracimy. I nawet nie na rzecz wartości konserwatywnych, bo to też są wartości, sam czasem w pewnych aspektach czuję się konserwatystą. Raczej na rzecz pragmatyzmu, efektywności, presji ekonomicznej, najłatwiejszych dróg do bogacenia się, na rzecz pragnienia systemu, który będzie szybki, silny i nie będzie kazał nam myśleć. Demokracja i solidarność nie są szybkie, bycie człowiekiem jest trudne, bycie robotem łatwiejsze. Żal patrzeć, jak wyrzucamy do śmieci część dziedzictwa europejskiego, budowanego przez dziesięciolecia. Na Węgrzech nie ma już lewicy ani prawicy, są tylko ekstremiści.

Jak pan widzi swoją przyszłość?

- Pojawia się coraz więcej propozycji reżyserowania za granicą. To daje utrzymanie mojej rodzinie, pozwala zaczerpnąć świeżego powietrza, ale też obalić pewne mity, np. że problemy z demokracją, wzrost ekstremizmów to wyłącznie węgierska specjalność. W najbliższym czasie przygotowujemy premierę spektaklu w Atenach o bezrobociu i wypadnięciu z systemu, tytuł: "Dzień gniewu". W maju zaś w wiedeńskim Burgtheater wyreżyseruję przedstawienie o uchodźcach.

"Loser Schillinga" będzie jednym z wydarzeń tegorocznej edycji Miedzynarodowego Festiwalu Teatralnego Dialog - Wrocław (17-24 października), obok najnowszych spektakli tak wybitnych twórców, jak m.in. Ivo van Hve, Susanne Kennedy, czy Krzysztof Warlikowski. Hasłem przewodnim festiwalu jest "Świat bez Boga" i poszukiwanie własnego systemu wartości.

***

Arpad Schilling (1974), reżyser, założyciel grupy Krétakör, jeden z reformatorów wegierskiego teatru. Jego spektakle były pokazywane na najważniejszych scenach i festiwalach Europy. Laureat wielu prestiżowych nagród, w tym Europejskiej Nagrody Teatralnej "Nowe Rzeczywistości Teatralne". Od 2008 r. skupia się na projektach społecznych, coraz częściej reżyseruje także poza rodzinnym krajem. "Loser" Schillinga będzie jednym z wydarzeń tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Dialog - Wrocław (17-24 października), obok najnowszych spektakli tak wybitnych twórców, jak m.in. Ivo van Hove, Susanne Kennedy, czy Krzysztof Warlikowski. Hasłem przewodnim festiwalu jest "Świat bez Boga".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji