Artykuły

Tomasz Karolak: Nie jestem ciachem

- Pierwsze dziesięć lat w zawodzie spędziłem tylko na scenie. I tylko teatr jest istotną robotą dla aktora - mówi Tomasz Karolak, aktor i dyrektor Teatru Imka.

Pan tak zawsze?

- Ale co?

Umówił się pan z nami na sobotę. Tuż przed spotkaniem przełożył pan je na niedzielę. Potem trzy razy zmienił godzinę, a raz miejsce. Przychodzimy do restauracji, a pan jest w trakcie rodzinnego obiadu.

- No już dobra. Usiądźcie przy stoliku obok, trochę pogadam z wami, zjem z nimi i znów do was wrócę.

Zdarza się panu grać w bardzo złych filmach.

- To prawda.

Wstydzi się pan tego?

- Oczywiście.

Czego najbardziej?

- Są filmy, które były słabe, mimo że miały milion widzów.

Może filmu "Wyjazd integracyjny"? Też tam pan grał.

- Z Fryczem i Kotem. To jest właśnie doskonały przykład tego, że film nie może być oderwany od życia. W hotelu obok, gdzie kręciliśmy, odbywał się prawdziwy wyjazd integracyjny. Wołaliśmy do producentów: bierzmy kamerę, patrzcie, jak oni to robią, róbmy to samo. I byłaby fantastyczna opowieść o ludzkiej małości, tępocie, ale i o pięknie.

To czemu tak się nie stało?

- Bo skoro scenariusz już był napisany zza biurka, to po co było się starać. Polscy producenci amatorzy przeważnie nie mają wykształcenia i zawsze wiedzą lepiej. To najczęściej ludzie bez żadnego przygotowania. Nie mówię o wszystkich.

Jak to jest? Dostaje pan scenariusz do ręki, od razu widzi, że jest beznadziejny, ale wchodzi w to, żeby zarobić? Czy tekst wygląda fajnie, a film okazuje się denny dopiero na ekranie?

- Odmawiam, kiedy od pierwszej strony jest bełkot i chodzi tylko o to, żeby zagrał tam Karolak, Stuhr, Kot i żeby dało się na tym zarobić pieniądze.

A jak było z "Ciachem"?

- Od początku było widać, że scenariusz ma poważne błędy. Ale reżyserować miał Patryk Vega, który ma uznanie wśród aktorów. Uznaliśmy, że jakoś damy radę. Czasem się to jednak nie udaje, jak w "Ciachu". Ale zdarza się też, jak w przypadku filmu "Śniadanie do łóżka", że jest beznadziejny scenariusz i musimy go z reżyserem (tutaj Krzyśkiem Langiem) ratować na planie. Dzięki temu film się jako tako ogląda.

Pan żartuje. Wcale się go nie ogląda. W roli głównej wystąpiły tam garnki, noże i przyprawy, które kamera nachalnie pokazywała. A już szczytem wszystkiego była scena z producentem przypraw, w roli którego wystąpił prawdziwy właściciel firmy handlującej przyprawami. Żenada.

- To było tak, że film był już zmontowany, gdy producent zabrał go reżyserowi na dwa tygodnie. I przemontował, wkładając piosenki Radia ZET, bo taki był układ i product placement, które nijak się mają do filmu. Siedziałem na premierze i własnym oczom nie wierzyłem.

Z czegoś musi być pan jednak dumny.

- Z "Listów do M.", "Ciała" i z "Lekcji pana Kuki". Lubię takie filmy komercyjne, na które idzie półtora miliona widzów, a scenariusz jest fajny i nie obraża ludzi.

A seriale?

- Oj, zdarzały się wtopy. Na szczęście zagrałem też w kilku dobrych. Na przykład w "39 i pół".

Nie martwi pana, że przyjmując role w komediach i serialach, zamyka pan przed sobą drogę do innego kina? Władysław Pasikowski, kiedy kręcił film o Jedwabnem, zastrzegł, że nie zagra u niego Szyc, Karolak i Adamczyk.

- Nie wiem, czemu tak powiedział. Ale to problem Pasikowskiego, u którego zagrałem zresztą w "Glinie". Będziemy robić wszystko i ciężko pracować, żeby zasłużyć na granie u pana Pasikowskiego. Adamczyk też tak mówi.

A Wałęsę u Andrzeja Wajdy chciałby pan zagrać?

- Fajnie byłoby spotkać się na planie z Wajdą, ale nie spotykam się i nie cierpię z tego powodu. Co ma być, to będzie, tam, gdzie mnie nie chcą - nie idę.

Rola u Smarzowskiego?

- Chciałbym. Smarzowski to bardzo dobry reżyser. Chciałbym też zagrać u Wojciecha Marczewskiego, bo uwielbiam jego "Ucieczkę z kina Wolność". I u Krzysztofa Krauzego. Ale to nie są marzenia, z którymi budzę się co rano.

Musi pan mieć jakieś marzenia filmowe.

- Żeby zagrać przeciwnika Jamesa Bonda.

Czemu nie samego Jamesa?

- Jestem za brzydki, Bond musi być piękny.

A jak do końca życia będzie pan już tylko aktorem komedii romantycznych?

- To źle? Wiecie, jak trudno zagrać w komediach? Dużo trudniej niż w dramatach. Nie myślę: "Byłem już Świętym Mikołajem, to teraz powinienem zagrać coś mocnego, może alkoholika".

Czy to prawda, że szuka pan grobu Marii Magdaleny?

- To przez Tadeusza Słobodzianka i jego "Merlina", w którym grałem w Teatrze Narodowym w Warszawie. Zacząłem czytać książki o początkach chrześcijaństwa, pojechałem na południe Francji i przekonałem się, że Maria Magdalena jest tam w herbie niemal każdego miasta. Coś musi być w historii, która mówi, że dotarła tam z potomkami Jezusa. Zacząłem się tym interesować na długo, zanim ukazał się "Kod da Vinci".

Centrolewicowiec jest wierzący?

- Pewnie. Codziennie prowadzę dialog z Bogiem. Modlitwa jest niezwykle efektywnym sposobem dbania o siebie, z człowieka uchodzi energia w konkretnym kierunku. Na początku lat 90. zacząłem jeździć do klasztoru w Tyńcu. Tam kładziesz się spać, kiedy słońce zachodzi, wstajesz wczesnym rankiem, jesz tylko tyle, ile trzeba. Najbardziej ujął mnie widok mnichów, którzy po ostatniej mszy idą pod obraz Matki Boskiej i oddają jej hołd jak mężczyźni zakochani w kobiecie. Ale Tyniec ostatnio się skomercjalizował, teraz jeżdżę do klasztorów aramejskich w Egipcie albo do Jerozolimy.

Trzeba lecieć tak daleko, żeby poczuć Boga?

- Nie trzeba. To fajna kropka nad i, kiedy jesteś w miejscu, gdzie to wszystko się działo. Mam też takie miejsce w Polsce. Wiślica pod Krakowem to jest moja polska Jerozolima. Jest tam rzeźba Matki Boskiej Łokietkowej. Ma tak radosną minę, że kiedy człowiek staje przed nią, nie może się nie uśmiechnąć. Miejsce jest nieuczęszczane, zapomniane, choć przepełnione duchowością.

A pana rodzice byli wojskowymi.

- Tak. Jedno z pierwszych moich wspomnień - mam jakieś trzy lata, wołam: "Mama!", a zamiast niej do pokoju wpada szeregowy Pawłowicz i daje mi butlę z mlekiem. Mieszkaliśmy w Ustroniu Morskim. Jakieś 40 młodych wojskowych par daleko od świata. Bawili się często. Prosili swoich żołnierzy, żeby nas pilnowali. Na Dzień Dziecka w jednostce porucznik uczył nas strzelania. Mówił: "Celujemy w tułów, pach-pach. A jeśli ofiara wciąż się rusza, mierzymy w głowę, pach-pach". Fajne dzieciństwo. Dopiero w czwartej klasie podstawówki, kiedy wprowadzono stan wojenny, zrozumiałem, że wokół panuje komuna.

A jak wyglądał wasz stan wojenny?

- Musieliśmy zamieszkać z mamą w hotelu przy jednostce wojskowej w Mińsku Mazowieckim, dokąd rodzice zostali przeniesieni. Zostaliśmy właściwie internowani na dwa miesiące. Szkoły nie było. Nie wiem, gdzie był w tym czasie ojciec. Taki hotel to największe gówno i szarość. Mama ciągle puszczała piosenki Abby, żeby rozweselić mnie i brata. Pod choinkę dostaliśmy po dwie pomarańcze w szarej torbie. Nie chcę do tego dorabiać żadnej martyrologii, moi rodzice byli przecież po drugiej stronie. Inni mieli gorzej.

Baliście się, że ojca wyślą gdzieś na granicę?

- W 1968 roku odmówił wyjazdu do Czechosłowacji. Pozbawiono go za to awansu. Pochodzi z bardzo religijnej rodziny, w której najstarszy syn szedł zawsze do klasztoru. Tata wybrał wojsko, bo dawało szansę na wyrwanie się z biedy. Żył potem w schizofrenii. Musiał mówić młodym żołnierzom, że Boga nie ma, a sam ochrzcił mnie i posłał w sekrecie do komunii. Rozjechał się przez wojsko, odszedł stamtąd z powodu nerwicy. Teraz się zbiera.

Nastolatek w osiedlu garnizonowym mógł się w ogóle zbuntować?

- W 1986 roku wyszła płyta Metalliki "Master of Puppets", zespół przyjechał do Polski, grali w katowickim Spodku. Prysnąłem wtedy z domu z kolegami. Ojciec z patrolem żandarmów ścigał mnie po Dworcu Centralnym, ale kiedy wbiegli na peron, mój pociąg już odjeżdżał.

Nie mógł pan poprosić o zgodę na wyjazd?

- Rodzice bali się o mnie. W latach 80. Mińsk Mazowiecki był drugim co do liczby narkomanów miastem w Polsce. Ćpało się wszystko, bardzo dużo młodych ludzi umierało. Weszła nowa muzyka, heavy metal, której rodzice kompletnie nie rozumieli.

W szkole średniej na sprawdzianach z PO pisał pan listy miłosne do nauczycielki i kładł nogi na ławce.

- Wszystko w szkole przekuwałem na zabawę. Mam to po matce, ma niezwykłą energię i optymizm. A słyszałyście o Towarzystwie Teatralnym?

Jeździliście z kolegami z Mińska do warszawskich teatrów oglądać spektakle.

- Powstało, żeby wyrwać się spod władzy rodziców. Co sobotę wsiadaliśmy w pociąg do Warszawy, przed spektaklem piliśmy w bramie piwo, więc część rzeczy pamiętam jak przez mgłę. Ale z tej mgły wyłania się ostatnia wielka rola Romana Wilhelmiego - "Faust" w Teatrze Nowym, Władysław Kowalski w "Ubu król" w Teatrze Powszechnym czy Tadeusz Łomnicki w "Ostatniej taśmie Krappa" w Studio. Teatr w latach 80. w Warszawie był genialny. Ja to wszystko widziałem i pamiętam.

I dlatego postanowił pan zostać aktorem?

- To był mój świat. Z jednej strony był zespól punk-rockowy, próby w garażu, z drugiej zabawy w kółko recytatorskie, które stały się poważną sprawą. Na konkursie w Horyńcu zostaliśmy zmiażdżeni przez Aleksandra Bardiniego, który był przewodniczącym jury. Nasz występ określił jako jeden z najgorszych. Ale w Opolu wygraliśmy konkurs "Zapalona świeca", gdzie w jury była Agnieszka Osiecka. Poszedłem na egzaminy do szkoły teatralnej przeświadczony o własnej genialności. Oczywiście nie przyjęli mnie za pierwszym razem. Dostałem się za czwartym.

A po co panu był własny teatr?

- Trochę z potrzeby oczyszczenia siebie samego.

Czym się pan tak ubrudził?

- Jako aktor komediowo-serialowy gram lepsze i gorsze role. W pewnym momencie zauważyłem, że media zaczynają mnie przetrawiać. Że jestem dla nich Karolakiem z baranem na plecach, bo tak mnie kiedyś sfotografowano do "Vivy!".

Przecież musiał się pan zgodzić na takie zdjęcie, było ozdobą wywiadu.

- Dopiero z dystansu zobaczyłem, że coś, co zrobiłem dla żartu, jest traktowane przez innych serio. Pomyślałem wtedy, że to masakra, bo ja jestem przede wszystkim aktorem teatralnym. Pierwsze dziesięć lat w zawodzie spędziłem tylko na scenie. I tylko teatr jest istotną robotą dla aktora. Chciałem do tego wrócić.

Nazwa teatru, Imka, to pana pomysł?

- Dwa miesiące dyskutowaliśmy. Chcieliśmy, żeby warszawiacy kojarzyli ją z konkretnym miejscem. A w tym budynku była siedziba YMCA, w której po wojnie mieszkał Leopold Tyrmand.

Jak zakłada się teatr?

- Zaczęło się od tego, że na początku 2010 roku namówiłem Mikołaja Grabowskiego, dyrektora Starego Teatru w Krakowie, żeby wyreżyserował trzecią część "Opisu obyczajów" Jędrzeja Kitowicza w Warszawie. Zgodził się. Wynająłem wtedy od ZHP na próby przestrzeń na której dziś znajduje się Imka. Spektakl był sukcesem, postanowiłem, że będę dalej z przyjaciółmi robił teatr.

Tak po prostu wszedł pan i zrobił? A pieniądze, remont?

- Nie miałem pojęcia, że trzeba kupić choćby krzesła na widownię. Że czeka mnie malowanie, leasing, negocjacje z firmami. Wymieniliśmy instalacje elektryczne, dostosowaliśmy budynek do przepisów przeciwpożarowych. Na szczęście miałem wtedy dużo pracy w telewizji, wszystkie zarobione pieniądze przerzucałem na teatr. Imka powstała z czystego aktorskiego egoizmu, to jest taka scena, na której sam chciałbym grać.

Jest już kilka prywatnych teatrów w Warszawie. Trzymacie sztamę?

- Z Polonią Krystyny Jandy zdecydowanie tak. Gram u niej nawet w "Metodzie". Z Michałem Żebrowskim i jego teatrem Szóste Piętro poszliśmy różnymi drogami. Szczerze mówiąc, nie przepadam za teatrem pokazującym, a nie wytwarzającym emocje. Ale jest publiczność, która lubi taki teatr, i ja to szanuję. W Kamienicy Emiliana Kamińskiego nigdy jeszcze nie byłem.

A ile kosztuje utrzymanie teatru?

- W naszym przypadku dwa miliony rocznie, przy sześciu premierach. Ale są teatry, gdzie jedna premiera kosztuje milion złotych.

Nie macie państwowych dotacji. Upokarza pana proszenie biznesmenów o pieniądze?

- A dlaczego? Ja jestem z tego pokolenia, dla którego etat nie jest niczym wiążącym. To właśnie aktorska pensja na etacie w teatrze jest upokarzająca. Mam przyjaciół w biznesie, bywa, że duże firmy zapraszają na nasze spektakle swoich kontrahentów. Czasami to się przekłada na sponsoring, a czasami nie.

A polityków to pan tak charytatywnie popiera czy za udział w reklamówkach dostaje pieniądze?

- Żadnych pieniędzy nie biorę. Wiem, mówiono, że za udział w komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego dostałem pieniądze na mój teatr Imka. To bzdura. Chciałbym oddzielić siebie jako osobę prywatną od teatru.

A podczas kampanii wyborczej, w tuskobusie, był pan prywatnie czy grał pan rolę?

- A bo zadzwoniła Małgosia Kidawa-Błońska i spytała, czy nie pojechałbym z premierem do Lublina.

Po co?

- Rozmawiać tam o kulturze. A ja uwielbiam Lublin, planuję tam coś robić, więc się zgodziłem. Ale chciałem też zobaczyć, jak taki tuskobus wygląda od środka.

No i jak?

- Normalny autobus. Fotele, stoliki, na drugie śniadanie bułki z wędliną zawinięte w folię. A premier całą drogę udzielał wywiadów i rozmawiał z ludźmi z Greenpeace'u.

Z panem nie rozmawiał?

- Rozmawiał, ale nie o teatrze. Opowiadałem różne historie, a ludzie się śmiali.

A w Lublinie?

- Wysiadamy z autobusu i natykamy się na skandujących kiboli. Wszyscy łysi, przesterydowani. Niektórzy krzyczeli: "Karolaku, co ty tu robisz?!".

Może to ci sami, którzy napisali: "Karolak, ty pieprzony lewaku" pod filmikiem na YouTubie, w którym zachęcał pan do wzięcia udziału w marszu Kolorowej Niepodległej w Święto Niepodległości?

- Nie czuję się pieprzonym lewakiem, a komentarzy nie czytam już od dawna. Nic, co jest napisane o mnie, nie będzie sterowało moim życiem.

Dlaczego poparł pan ten marsz?

- Trochę mnie zmanipulowali. Z ideą Kolorowej Niepodległej zgadzam się całkowicie. Ale organizatorzy nie powiedzieli mi, że ich marsz przetnie się z Marszem Niepodległości. Uważam, że zorganizowano go w takim miejscu celowo, by doprowadzić do konfrontacji. To mnie zaskoczyło.

Ciągle pan coś popiera. W 2009 roku wziął pan udział w kampanii na rzecz europosła Rafała Trzaskowskiego, rok później popierał pan Bronisława Komorowskiego, teraz ten tuskobus. Po co to wszystko?

- Większość medialnych postaci z naszego środowiska popiera struktury polityczne otwarte na świat. Jestem wśród nich. W kampanii Rafała wziął też udział Michał Żebrowski. Przyjaźnimy się w trójkę od lat. Komorowskiego i Tuska poparłem, bo czułem, że tak trzeba.

Ma pan misję?

- Oczywiście. Odstrasza mnie prawe skrzydło naszej polityki. Są zamknięci na tematy tabu, związane z człowiekiem, jego kondycją, wiarą. Zdaniem prawicy jest tylko jeden rodzaj przeżywania, a ja się z tym nie zgadzam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji