Artykuły

Maciej Stuhr: Nie pajacuj, gdy spada żyrandol

- To jest bezwstydny zawód. Bo jak całuję partnerkę przy milionowej widowni, to tak, jakbym mówił: tak oto wyglądam, kiedy się całuję. A w naszych rolach jesteśmy najciekawsi wtedy gdy odsłaniamy siebie, a najlepiej nasze słabości - mówi Maciej Stuhr, aktor Nowego Teatru w Warszawie.

Katarzyna Surmiak-Domańska: "Maciej Stuhr może uświetnić Twoją imprezę!". Czy wie pan, że to pierwsza informacja, jaka wyskakuje na pana temat w internecie?

Maciej Stuhr: Ktoś wynajęty przez agencję zarabia na życie, klikając siedem tysięcy razy dziennie na tę stronę, żeby pojawiała się zawsze na pierwszym miejscu. Nie mam na to wpływu.

Jest pan rozchwytywanym aktorem. Gra pan w kasowych filmach i w dobrym teatrze. Nadal można pana wynająć na imprezę w hotelu?

- Przyjmuję takie propozycje z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że zarabiam na tym niezłe pieniądze. Mogę sobie zrobić taki jeden wieczór w miesiącu, a potem siedzieć w teatrze i nie przejmować się tym, że nie płacą mi tam tyle, ile bym chciał. Drugi powód? Bo jestem dobry i skuteczny. Natrzaskałem tego tyle, że wiem, jakie żarty opowiedzieć komputerowcom, jakie farmaceutom, a jakie bankierom, żeby mieli dobry wieczór.

To jest jakaś różnica?

- Oczywiście. Najlepszą widownią są farmaceuci. Występ dla nich to jest miód. Stomatolodzy i telefonia komórkowa też stoją dość wysoko. Z nimi można się bawić we wszystkie subtelności. Poczynając od bankierów, należy z subtelnością stopniowo schodzić. Na samym dole jest branża samochodowa. Parę imprez zrobiłem, no to... Trzeba dużo dosadniej.

Pikantniej?

- Niekoniecznie. Właśnie prędzej przy wyrafinowanej publiczności można na sam koniec rzucić dowcip z kurwą, tak na dobitkę. Że już się rozumiemy, jesteśmy na pewnym poziomie i możemy sobie na coś pozwolić. A samochodówce trzeba po prostu opowiedzieć, że facet, że baba...

Słyszałam o imprezie, na której robił pan fikołki.

- Tak, w latach 90. na Yapie - studenckim przeglądzie piosenki turystycznej. Tam publiczność zawsze ma jakiś pomysł dla prowadzącego. Mnie kazali fikać koziołki. Byli na tyle głośni, że dopóki nie zrobiłem fikołka, nie miałem szans nic powiedzieć. Wykonałem tamtego wieczoru kilkaset fikołków. Ale to było na wesoło i w dodatku dawno temu. Dzisiaj, gdyby mi ktoś krzyknął: "Zrób fikołka", tobym mu może i coś odkrzyknął.

Pytam o te imprezy nie przez złośliwość. Na estradzie jest pan sobie panem: autorem, reżyserem i wykonawcą. Cały ciężar spoczywa na panu. Tymczasem od kilku sezonów jest pan związany z Nowym Teatrem Krzysztofa Warlikowskiego, gdzie aktor jest podporządkowany reżyserowi, i to o bardzo silnej artystycznej osobowości. Skrajnie różne sytuacje.

- To nie są różne sytuacje. To są dwa różne zawody. Moim zawodem jest aktorstwo teatralne i filmowe. Natomiast kabaret, konferansjerka ze stand-upem moim zawodem nie jest i nigdy na stałe nie mogłaby być. Wykończyłbym się. To są o wiele większe nerwy, i to takie gorszego rodzaju. Brudne i brzydkie nerwy. Na estradzie nigdy nie wiesz, co cię spotka, czy publiczność nie będzie rzucać butelkami, czy coś się nie zwali na głowę, czy ci zapłacą. Z drugiej strony wymaga się od ciebie, żebyś był uroczy, zabawiał ludzi i ciągle się uśmiechał.

Czyli nie lubi pan estrady?

- Uwielbiam ją! Zdarzają się na niej momenty absolutnie niezwykle. Nigdy nie zażywałem narkotyków, ale wyobrażam sobie, że to, co czasem dzieje się z aktorem na estradzie, można porównać do rozszerzania umysłu za pomocą farmakologii. Taki nagły strzał. Bywa, że człowiek wykracza poza swoje umiejętności. Następuje zwielokrotnienie pracy mózgu i dzieją się rzeczy, które są nie do wyobrażenia przy kartce papieru, kiedy przygotowuje się występ w domu.

Jakiś przykład?

- Kiedyś prowadziłem z Sophie Marceau rozdanie Europejskich Nagród Filmowych. Na widowni Almodóvar, Penelope Cruz i... nagle spada żyrandol. Najgorsze to udawać, że nic się nie stało. Nagle przyszło mi do głowy, żeby powiedzieć, że to jest coś takiego, co nazywamy "Polish joke". Że nikt się z tego nie śmieje, a my uważamy, że to jest bardzo śmieszne... No i miałem wrażenie, że sporo osób na sali uznało, że numer z żyrandolem był przygotowany. Innym razem w Sali Kongresowej prowadziłem kabareton i na 20 minut wysiadł dźwięk. Bez mikrofonu zaimprowizowałem opowieść o tym, że Andrzej Wajda dostaje Oscara, w dodatku dostaje go w Polsce, i że nagle wysiada dźwięk... i tak się rozkręciłem, że zacząłem odgrywać scenkę, jak pan Wajda odbiera tego Oscara bez mikrofonu... Ludzie byli zachwyceni. Wolą sto razy coś takiego od wszystkiego, co można przygotować wcześniej. I nagradzają cię dwa razy głośniej. To są takie chwile w życiu aktora, których nie da mu ani film, ani nawet teatr.

A kiedy się nie śmieją?

- Bywa, niestety, że się nie śmieją. Nigdy nie zapomnę imprezy z okazji wręczenia Nagrody Fundacji Kultury Polskiej Romanowi Polańskiemu w nieistniejącym już dzisiaj kinie Skarpa. Na widowni notable, między innymi Józef Oleksy. Ja w roli prowadzącego.

Wymyślono, że wjadę na scenę na lambretcie, motocyklu, którym podobno Polański jeździł po Łodzi w czasie studiów. Scenariusz położyłem sobie na bagażniku, dali sygnał do startu, wjeżdżam na scenę i... wszystkie kartki fruną w powietrze, każda w inną stronę. Zszedłem więc z motorka i zażartowałem: "Skoro na początku wywiało mi scenariusz, to mam dla państwa dobrą wiadomość. Teraz już będzie tylko gorzej". I zaraz wesoło zagadnąłem pana Polańskiego: "Jak pan widzi, panie Romanie, przyjechałem tu motorem, jaki pan miał podczas swoich studiów", na co Polański: "Nie miałem motoru na studiach".

Publiczność zareagowała ciszą. Najwyraźniej potraktowali moją zapowiedź serio.

Co robić w takich momentach?

- Dziś już wiem, że w podobnych sytuacjach trzeba natychmiast wszystkie ambicje zawiesić na kołku. Jak najszybciej zmierzać do puenty i "dobranoc państwu". Wersja minimalistyczna. Sukcesu i tak nie będzie, a przynajmniej się człowiek nie zbłaźni. Ale ja wtedy - to było dziewięć lat temu - postanowiłem za wszelką cenę walczyć. Jeszcze jeden dowcip i jeszcze jeden, i dociskam, wołam do kolegów Polańskiego z Filmówki siedzących przy nim w loży: "Hej, panowie, jak tam wspominacie dawne czasy w Łodzi?". Zanim któryś wydobył z siebie choć ćwierć zdania znudzonym głosem, mijały długie sekundy przeobrażające się w mojej wyobraźni w godziny. Wszystko, wszystko mi zabili. To się przede wszystkim odczuwa na twarzy. Czujesz do bólu, że wszystkie oczy są w ciebie wpatrzone. I nie masz dokąd uciec.

Wierzę, że po takim koszmarze musi się pan czuć u Warlikowskiego jak u Pana Boga za piecem.

- Warlikowski to przygoda mojego życia i nie sądzę, żeby w najbliższym czasie cokolwiek mogło to przebić. Od pierwszego dnia poczułem się w jego zespole fantastycznie, od pierwszej roli w "Aniołach w Ameryce", jeszcze w TR Warszawa. W tym przedstawieniu zresztą większość kolegów otarła się o rolę życia. Strasznie się zdenerwowałem, gdy w jakiejś recenzji z "Opowieści afrykańskich" napisano, że jesteśmy zespołem marionetek.

Może niektórym Warlikowski kojarzy się z Edwardem Craigiem, który gardził aktorami i zastanawiał się, jak by ich zastąpić marionetami.

- Ale to nie ma nic wspólnego z Krzysztofem! Jest to człowiek, który egzystuje wyłącznie w kontakcie z innymi. Jego interesuje nie tyle aktor, ile ciekawy człowiek. Im bardziej popaprany, im bardziej coś mu nie wyszło w życiu, tym dla niego lepiej, bo ma na czym budować. Wszystkie nasze role wychodzą z nas. A Krzysztof potrafi te stany w nas wywoływać, rozdmuchać, prowadzić nas krok za krokiem. To jedyny reżyser, który tak umie prowadzić aktorów! Na tym naszym polskim poletku najczęściej jest tak, że aktor po paru próbach wie o wiele więcej o swojej postaci od reżysera. U Warlikowskiego zawsze jesteśmy za nim. Często mnie namawia do czegoś, czego z początku nie rozumiem, ale stopniowo zaczynam przeczuwać. Przedstawienie "Koniec" mam wrażenie, że zrozumiałem w pełni dopiero rok po premierze.

Trafił pan do Warlikowskiego prosto z planu komedii "Testosteron". Dla pana publiczności to było niemałe zaskoczenie.

- Wbrew pozorom teatr Warlikowskiego to rodzaj pracy aktorskiej, o której zawsze marzyłem i do której konsekwentnie dążyłem. Od momentu, gdy w 2000 roku postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej. Mimo że byłem już znanym aktorem, mimo że byłem po roli w "Fuksie". Czarek Pazura dwie godziny mi tłumaczył, że jestem idiotą: "Stary, prowadzisz teleturnieje, telewizja, propozycje, po co ci ta szkoła? Chcesz cztery lata klepać dykcję? Strata czasu". A ja to właśnie robiłem z myślą, że może kiedyś tak to się skończy. Warlikowski nie ściągnął mnie przecież z estrady. Była przedtem "Zbrodnia i kara" w teatrze w Chorzowie, było parę lat w Dramatycznym. Widział mnie w "Rewizorze". No i znał mnie prywatnie, co dla niego jest chyba najważniejsze. Warlikowski jest członkiem mojej rodziny. Wszyscy go tak traktujemy. Opiekujemy się nim, bo sam by nie kupił lekarstw, nie popłacił rachunków. On nie potrafi myśleć o niczym innym, tylko o teatrze. Wszyscy przynoszą mu więc winogronka, upominają, żeby nie palił.

Tak go lubicie.

- Tak go kochamy. Wiem, że jak ktoś tak nad kimś pieje, to się wydaje podejrzane, zwłaszcza w naszym kraju. Powiem więc tylko, że skoro tacy aktorzy, mówię tu o swoich kolegach, zgromadzili się wokół tego człowieka, musi coś w nim być. I nie sądzę, żeby któryś z nich miał lepszą zawodową alternatywę. Jak byłem w Dramatycznym, śmiano się z Warlikowskiego i z Jarzyny, że u nich z gołymi tyłkami trzeba latać po scenie, ale tak naprawdę każdy o tym marzył. Żeby się znaleźć w takim zespole, gdzie gra się w jakiejś sprawie. Gdzie jest oddźwięk publiczności. Gdzie nigdy nie gra się przy pustej sali. Krzysztof jest przy tym niezłym aktorem. W "(A)pollonii" mam taki olbrzymi monolog według prozy Littella. Kiedyś przymierzam się do niego na próbie, kombinuję tak i siak. A on mówi: "Dajcie mi ten tekst". Wziął tekst do ręki i tak to zagrał! Tak to zagrał, że ja w najlepszym swoim przedstawieniu może zrobiłem 75 procent tego, co on wtedy. To znaczy on tak na próbie potrafi zagrać. Jakby mu publiczność wpuścić, to nie wiadomo. Może by już nie był taki kozak.

Dlaczego wszyscy mówią na niego Krzysztof? Nie można Krzysiek?

- Faktycznie, często tak o nim mówimy, zwłaszcza na zewnątrz. Może dlatego, że mimo że jest, czy też bywa, wesołym człowiekiem, to nie jest szczególnie skory do żartów. Trudno też o nim powiedzieć, żeby był bawidamkiem. A już teatr w ogóle traktuje ze śmiertelną powagą.

Co się dla pana zmieniło po "Aniołach"?

- Zmienił się odbiór mnie jako aktora. Zacząłem dostawać zupełnie inne propozycje. Rola w "33 scenach z życia" Małgorzaty Szumowskiej, rola w jeszcze niegotowym filmie Pasikowskiego "Pokłosie" - najlepszy scenariusz w moim życiu! Spotkanie z Krystyną Jandą, to wszystko zaczęło się od Krzysztofa. To jest kula śniegowa, mam nadzieję. Zacząłem też coś przekraczać w sobie, zyskałem pewność siebie. Gdy w tym roku nowy dyrektor festiwalu filmowego w Gdyni zaproponował mi prowadzenie gali finałowej, ośmieliłem się powiedzieć: "Zaraz, zaraz. Ja wiem, jak to zrobić. Żadne tam pióra w tyłku, tylko mięso z kością. Dobry wieczór państwu, oto pierwsza nagroda". Sam wymyśliłem scenografię, scenariusz. Nie chciałem, żeby ktoś mi się w to wtrącał. Udało się przekonać do tego telewizję i moje nazwisko po raz pierwszy pojawiło się w polu reżyser. Jak taka rzecz wyjdzie, ciągnie za sobą następne.

Teraz reżyseruje pan "Smuteczek, czyli Ostatni Naiwni", nową wersję "Kabaretu Starszych Panów".

- Zaproponowano mi zrobienie koncertu "Kabaretu" z okazji emisji nowej monety z cyklu "Historia polskiej muzyki rozrywkowej". Ale piosenki Starszych Panów śpiewa się na okrągło i trudno wymyślić coś oryginalnego. Natomiast nikt dawno nie przypominał skeczy, postaci, całej atmosfery. Powiedziałem: "OK, ale pod warunkiem, że to będzie nie koncert, ale przedstawienie". Napisałem scenariusz, bardzo zainteresowała się tym telewizyjna Dwójka. Puszczają w drugi dzień świąt.

To z powodu "Smuteczku" nie ma pana w obsadzie "Opowieści afrykańskich" w Nowym?

- Raczej z powodu poprzedniego spektaklu "Koniec", gdzie wcielałem się w postać Józefa K. Po "Końcu" mogę śmiało powiedzieć, że miałem stan depresyjny. Pracujemy bardzo intensywnie i długo. Miesiącami to trwa i człowiek nawet nie wie, kiedy się w to wtapia i jak go to osacza. Nie miałem może myśli samobójczych, ale były trudne chwile. Przestał mnie cieszyć świat. Dobrze jest się w sztuce spalać, ale trzeba uważać, żeby się nie spalić, bo wtedy nic z ciebie nie zostanie. Poprosiłem więc Krzysztofa o pauzę i dlatego nie gram w "Opowieściach". A w tym sezonie poszukałem sobie zupełnie innych zajęć, które przypominają mi, że można wykonywać ten zawód, nie wyczerpując duszy do końca.

Przyjemnie było po Józefie K. znaleźć się na planie "Listów do M."?

- Nie mogę powiedzieć, żebym się tam przepracował. To było raczej wytchnienie. Gdybym pokazał pani scenariusze komedii romantycznych, które dostawałem przez ostatnie dziesięć lat, toby się pani załamała. Część była tak zła, że na szczęście nikt tego nie nakręcił. Niektóre niestety nakręcono. Ja się jednak nie odżegnuję od gatunku w ogóle. Statystyczny widz na pytanie: "Z czym się panu kojarzy Maciej Stuhr?", odpowie, że z rozśmieszaniem. Mimo że zawód rozśmieszacza to zaledwie 10 proc. tego, co robię. Ale tak mnie ludzie postrzegają i nie ma się co obrażać. Wszedłem niedawno do internetu, żeby poczytać na forum opinie o "Listach do M.", i natknąłem się na taki post "Jak jest Stuhr, to wiadomo, że będzie fajnie". I to jest bardzo, bardzo miłe. Daj Boże, daj Boże...

Warlikowski nie ma wam za złe kina, telewizji, reklam?

- Krzysztof, jeżeli jest zazdrosny, to o inne teatry. Kiedy miałem trzyletni romansik z pewnym austriackim bankiem, zadzwoniłem do niego, mówię: "Słuchaj, mam możliwość zrobienia czegoś bardzo komercyjnego za duże pieniądze". A on: "Jeśli tobie to nie przeszkadza, jeśli będziesz mógł potem wyjść na scenę i nie wstydzić się, to sobie to zrób". Jeżeli da się te nasze prace poboczne tak skoordynować, żeby teatr mógł działać, Krzysztof nie ma z tym najmniejszego problemu.

A łatwo jest skoordynować?

- Opowiedzieć pani, jak wyglądała moja ostatnia niedziela? Niedzielę rozpocząłem o godzinie 24 w sobotę, schodząc ze sceny w Berlinie, gdzie wręczałem nagrodę Terry'emu Gilliamowi na Europejskich Nagrodach Filmowych. Wróciłem do hotelu, byłem potwornie głodny, tam zaczynał się bankiet, postanowiłem więc, że zajrzę i sobie coś zjem. A ponieważ pociąg do Warszawy miałem o piątej rano, to nie opłacało mi się już kłaść spać. Postanowiłem więc do tej piątej przebankietować. Nad ranem wsiadłem w pociąg, troszkę przekimałem. Wylądowałem w Warszawie na Centralnym o 10.30 i z walizeczkami poszedłem prosto do Teatru Dramatycznego, gdzie odbyłem moją najważniejszą próbę przedstawienia "Smuteczek". Popróbowaliśmy do szesnastej, zabrałem walizeczki i pojechałem na Woronicza nagrać zwiastun tegoż spektaklu. Stamtąd, nadal z bagażem, stawiłem się o 18.15 w Teatrze Polonia, gdzie z panią Krystyną Jandą po raz kolejny wykonaliśmy brawurowo spektakl "Boska".

I jeszcze grał pan na fortepianie!

- I jeszcze grałem na fortepianie. A potem o 23 doczołgałem się do domu. Organizacja czasu to coś, bez czego w tym zawodzie nie ma czego szukać.

Jest pan w stanie pracować bez snu?

- Jak mus, to mus. No co? Mogłem zrezygnować z tego Berlina. Ale byłoby szkoda. Spędziłem dwa dni wśród czołowych filmowców europejskich. To i prestiżowe, i miłe napić się wódeczki z Madsem Mikkelsenem.

Miewa pan konflikty z reżyserami?

- Jestem w ogóle mało konfliktowy. Nauczyłem się, że jak mam jedną koncepcję, a reżyser drugą, to trzeba szukać trzeciej. I tak przycyganić, żeby i jego zadowolić, i sprzedać swoje. Nie mam problemu z podporządkowaniem się. Jestem z natury podatny na autorytety. Ale ponieważ studiowałem psychologię i znam wyniki eksperymentu Milgrama, wiem, że najważniejsze to zdawać sobie z tego sprawę i uważać.

Nigdy się pan nie buntował?

- Na dobry bunt trzeba mieć pomysł. Mogłem się zbuntować już sto lat temu przeciw ojcu - ale co by to mi dało? Co ja bym zrobił z tym buntem? Jakbym to wymyślił, tobym się może zbuntował. Kiedy Warlikowski mnie na coś namawia i ja mam wybrać pomiędzy jego intuicją a swoją, to wybieram jego. Jak podążam tylko za swoją, to się nie rozwijam, to znaczy mniej. Każdy reżyser, który piłuje aktorów, jest skuteczniejszy, nawet gdy nie ma racji. Wytrąca aktora, zmusza go do kombinowania, a to zawsze dobrze robi. Najgorszy reżyser to taki, który nie wie, czego chce: "Słuchaj, ja teraz to się boję czy się nie boję? Wiesz, w sumie, w pewnym sensie jest to strach, ale jest i odwaga...". Wtedy zaczyna się męka. Tacy reżyserzy skupiają się na reżyserowaniu psa albo na tym, czy furtka ma być otwarta tak czy może pod większym kątem. To ich pochłania bez reszty. Nie są w stanie odpowiedzieć aktorowi na najprostsze pytania.

A wstyd? Kiedy aktor go doświadcza?

- To jest bezwstydny zawód. Bo jak całuję partnerkę przy milionowej widowni, to tak, jakbym mówił: tak oto wyglądam, kiedy się całuję. A w naszych rolach jesteśmy najciekawsi wtedy gdy odsłaniamy siebie, a najlepiej nasze słabości. Nagość nie jest wcale największym problemem. Nie jest to łatwe, ale trudno, to jest część tego zawodu. Ale jak jest kwadrans do rozpoczęcia spektaklu, to ja nie myślę o tym, że za półtorej godziny mam stanąć goły na scenie. Tylko jak ja mam się znowu z tym Józefem K. zmierzyć. I mimo że zrobiłem to już 40 razy, to za każdym razem wydaje mi się to awykonalne.

Trema?

- Walka. Jeśli pani wejdzie do jakiejkolwiek garderoby świata przed spektaklem i spotka tam aktora, który marzy o tym, żeby wyjść na scenę, oddam pani pół majątku.

Byłam parę razy w garderobie. Aktorzy grają w warcaby, oglądają telewizję...

- Ale jak mają powiedzieć coś o spektaklu, to zwykle: "Kurwa, jak mi się nie chce". Byliby szczęśliwi, gdyby im ktoś powiedział, że spektakl jest odwołany. Mówię o ostatniej półgodzinie. "Nie mam siły, nie chcę tej kolejnej próby". To zwykle mija w momencie rozpoczęcia przedstawienia. A po ukłonach to jeszcze by grali i grali. Żenująca sytuacja jest wtedy, kiedy jestem w telewizji i proszą mnie: "Panie Maćku, pan złoży życzenia telewidzom". I co można wtedy powiedzieć? Mówię, że życzę im zdrowia. I to jest wstyd. Nie trzeba wcale zdejmować majtek.

***

Maciej Stuhr

Rocznik 1975. Aktor filmowy, teatralny i kabaretowy; parodysta, konferansjer, reżyser, autor piosenek, pianista; z wykształcenia również psycholog. Debiutował jako 13-latek w "Dekalogu X" Krzysztofa Kieślowskiego u boku ojca Jerzego Stuhra. Od 2008 roku w zespole Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Gra równie chętnie w dramatach psychologicznych ("33 sceny zżycia"), jak i w komediach romantycznych ("Listy do M.").

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji