Artykuły

Madonny trzy

Krystian Lupa występuje przeciwko tekstowi Schwaba, ale pozostaje wierny współczuciu do postaci i grających je akto­rek. Woli pogłębiać studium psychologiczne kosztem tematów społecznych.

Na ścianie kuchni, w której żyją boha­terki "Prezydentek" wyreżyserowanych przez Krystiana Lupę, wisi mały obrazek przedstawiający trzy amorkowato-aniołkowate istoty, płci raczej żeńskiej. Obrazek jest ślicznie podkolorowany. Jego kiczo­wata uroda sprawia, że nie sposób odgad­nąć, jakie intencje kryją się za aniołkowatymi buziami. Aniołki przecież bywają rogate. Tak samo trudno na początku do­myślić się, jakie są trzy kobiety zamknię­te w kuchni dryfującej jak kosmiczny sta­tek poza czasem i przestrzenią. Dobre? Złe? A może zwykłe?

MIŁOŚĆ ODWZAJEMNIONA

W tekście Wernera Schwaba da się zna­leźć mnóstwo odniesień do współczesno­ści, do konkretnych osób i zdarzeń. Ale u Lupy prezydentki wyleciały już z orbity racjonalnych motywacji i zachowań. Za­brały ze sobą tylko kolorowy telewizor Erny, kupiony za uciułane ciężko pienią­dze, w którym oglądają transmisje z Wa­tykanu i film Almodovara. Może ktoś (nie reżyser!) poddaje je psychologicznemu eksperymentowi na wzór Larsa von Trie­ra lub telewizyjnej pułapki "Big Brother", a może po prostu świat zapomniał o trzech kobietach zamkniętych w kuchennej sute­renie: dwóch starzejących się, coraz bar­dziej zgorzkniałych i przegranych, i trze­ciej młodej, niewinnej, pogrążonej w fekalnych urojeniach.

Tekst Schwaba, piekielnie przebiegły, demaskuje prezydentki, bawiąc się uczu­ciami widzów. Najpierw gra na współczu­ciu, potem stopniowo zamienia współodczuwanie w niezrozumienie i wreszcie w niechęć. Jedynym wiernie współczującym pozostaje Krystian Lupa. Aż do końca, nawet wtedy, kiedy dwie starzejące się bohaterki zarzynają kuchennym nożem swą towarzyszkę, z nienawiści za popsu­cie opowieści o domniemanym szczęściu, w akcie afektowanej zemsty, która nie może stać się ofiarą odkupienia.

Nie chcę pisać tu o tekście dramatu, mia­łem okazję uczynić to już przy okazji świet­nych "Prezydentek", wystawionych przez Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Stu. Tekst jest bardzo drastyczny i w wielu miej­scach obcy polskiej wrażliwości teatralnej. Budzi odruchowy sprzeciw, rodzi pytanie: , A po co o tym mówić? Przecież to jakieś urojenie". Uwaga! To urojenie jest tylko po­zorne. Dramat wymaga od reżysera wiel­kich umiejętności i podporządkowuje go sobie w dużej mierze. Tym trudniejsze za­danie dla osobistości tak bardzo teatralnie niepodległej jak Krystian Lupa, który na ogół tworzy teatr z własnej wizji, a nie z inscenizowanego tekstu. A jednak "Prezy­dentki" udały mu się znakomicie.

Pierwszym powodem sukcesu jest mi­łość do trzech aktorek: Bożeny Baranow­skiej, Haliny Rasiakówny i Ewy Skibiń­skiej, miłość odwzajemniona, co widać w niezwykłym zaangażowaniu w odtworze­nie skomplikowanych stanów psychicz­nych bohaterek. Najtrudniejsze zadanie ma Ewa Skibińska grająca najmłodszą, sza­loną, naiwną Maryjkę. Jej obłęd, podpa­dający pewnie psychiatrycznie pod kate­gorię "schizofrenia" (łudząco podobny do stanu, w jaki popadł Wacław Niżyński, czego dowodem są jego wydane niedaw­no wstrząsające zapiski), ma jednak wiele dodatkowych znaczeń. Skłonność do fe­kaliów i zatkanych klozetów jest skutkiem ubocznym życia na marginesie społeczeń­stwa zachwyconego konsumpcją. Jest oskarżającą drwiną. Oto widzimy ofiarę sytych mieszczan. Skibińska zapada w rodzaj narastającego szlochu, ale jednocze­śnie cały czas balansuje na granicy kata­tonii, co czyni jej grę niesłychanie wyrazistą, pełną silnej, niemal fizycznej sprzeczności. Stąd specjalny sposób mó­wienia, który można nazwać eksplodują­cym, skłonność do histerycznego śmiechu. Zupełnie inna jest Greta Haliny Rasiakówny. To stara życiowa wyjadaczka. Sprytna, zaradna, wesołkowata, wciąż jeszcze dbająca o atrakcyjny wygląd, co owocuje karykaturalną, skomplikowaną fryzurą i strojem podpatrzonym u nastola­tek. Greta nie może przyznać się przed sobą, że jest nieszczęśliwa, że wszystko w życiu przegrała i że tak naprawdę to już koniec. Inaczej nie będzie: została tylko kuchnia i Erna z Maryjką jak towarzyszki z celi, w której odsiaduje się dożywocie. Może dlatego Erna Bożeny Baranowskiej próbuje stwarzać pozory normalności, uda­je normalne porządne życie, jakby nigdy nic, ale przecież trudno udawać, kiedy wszystko się zawaliło. Erna ma najwięk­sze rozeznanie życiowej klęski. Jej natu­ralna powściągliwość i nieśmiałość powo­dują dziwną introwertyczność wszystkich ekspresywnych reakcji.

WSPANIAŁY DYRYGENT

Trzy aktorki grają swój koncert prowa­dzone przez wspaniałego dyrygenta, któ­ry zamienił ich spektakl w koncert, solów­ki w trio. Tę pracę Lupy należy zestawić z wystawioną w Starym Teatrze "Sztuką" Yasminy Rezy. Tam bohaterami była trój­ka mężczyzn, przyjaciół pokazanych w krytycznym momencie ich życia. Sztuka "Sztuka" stanowiła przede wszystkim wspaniały pretekst dla głębokiego studium na temat natury męskiej przyjaźni i cha­rakterów mężczyzn osiągających pełną dojrzałość. W "Prezydentkach" Lupa two­rzy swego rodzaju płciowy negatyw "Sztu­ki" badając naturę przyjaźni trzech kobiet i charakter ich wzajemnych relacji. Wzbo­gaca nawet swój obraz o sławną toksycz­ną relację uczuciową między matką i cór­ką w "Wysokich obcasach" Almodovara. Pod koniec sceny pierwszej rozbrzmiewa pieśń "Piensa en mi", a zaraz potem, na początku sceny drugiej, zobaczymy w ko­lorowym telewizorze Erny scenę finało­wą filmu, gdzie córka tuli się do umarłej matki, która wzięła na siebie winę za zbrodnię popełnioną przez córkę.

To zresztą jedna z niewielu reżyserskich interwencji. Zasadnicze znaczenie ma uśpienie bohaterek, jakiego dokonał Lupa. Kiedy widzowie zajmują miejsca, one - prezydentki - już są na scenie. Pogrążone w dziwnym odrętwieniu, może śnie. Po części pierwszej także zapadają w ów dziwny stan nieobecności czy nieistnienia, jakby naśladowały Maryjkę, która często zasłania oczy, aby zniknąć. Wtedy na wi­downi rozjaśniają się światła, a na scenę wkradają się dwaj chłopcy, urwisy w krót­kich spodniach i dziewczynka. Zaopatrze­ni w długie tyczki trącają śpiące kobiety jak owady lub okazy zoologiczne, a może jak bezdomnych, śpiących obojętnie w miejscu publicznym. "Co one tu robią?" pytają dzieci przeganiane przez pracow­nika technicznego, który z wyraźną troską uprząta scenę i porządkuje rekwizyty, po­prawia śpiące ciała, tak by było im wy­godniej, aby nie drętwiały we śnie.

To chwila, w której reżyser zdradza swój czuły stosunek do trzech nieszczęśliwych kobiet. Sen czy letarg są jedyną ucieczką od rzeczywistości. Lupa pragnie ofiarować swym bohaterkom choć chwilę spokoju.

WŁASNA DROGA

Na koniec spektaklu na scenę wkracza osobiście Matka Boska. Przerażona wido­kiem zarżniętej Maryjki bliska jest szlo­chu i histerii, ale Greta przegania Matkę Boską z kuchni, w sposób naturalny, nie­omal odruchowy. Wstydzi się i boi tego, co się stało. Lupa wyrzuca wszystkie koń­cowe teksty, które przenoszą uwagę wi­dza na plan społeczny: "zakopiemy ją w piwnicy, bo wytworni ludzie mówią prze­cież zawsze: każdy człowiek w tym kraju ma swojego trupa w piwnicy". Wyrzuca też króciutką scenę trzecią, w której poja­wiają się "oryginalni odtylcowi pocieszy­ciele dusz". Usuwa więc to, z czego wieje publicystyką.

Występuje tym samym jawnie przeciw­ko tekstowi Schwaba, ale pozostaje wier­ny współczuciu do postaci i grających je aktorek. Jego teatr jawi się ponownie jako teatr zatroskany o człowieka, w którym nie ma miejsca na dowcip za wszelką cenę, a tak trochę skonstruowany jest dramat Schwaba: ostry jak cięcie żyletką, mroź­ny jak chłód noża podrzynającego gardło Maryjki. Lupa unika tej ostrości. Woli po­głębiać swoje studium psychologiczne kosztem socjalnego. Podąża jak zwykle swą własną drogą, tym razem ze Schwabem pod ramię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji