Wściekłość i współczucie
Krystian Lupa od lat opisuje świat, który wypadł z ram. Przygląda się zniszczonym przez życie ludziom, próbującym wbrew wszystkiemu ocalić w sobie resztki dobra. Reżysera fascynuje gra między tym, co w człowieku piękne i brudne, wzniosłe i niskie. Być może najwyraźniej widać to w "Prezydentkach" Wernera Schwaba.
Do niedawna jego teatr miał stary adres - Kraków, ul. Starowiślna 21, Scena Kameralna Starego Teatru. Przygotuje tam jeszcze długo oczekiwane wznowienie swej adaptacji "Braci Karamazow" Fiodora Dostojewskiego, ale o dalszych projektach nie ma na razie mowy. Lupa nie zapomniał o deklaracji złożonej w momencie odejścia Krystyny Meissner ze stanowiska dyrektora Starego - kończy pracę na tej scenie.
Pracuje teraz we Wrocławiu -"Prezydentki" to jego trzeci spektakl w Teatrze Polskim. Reżyserował też w stołecznym Dramatycznym "Powrót Odysa" Stanisława Wyspiańskiego.
Artysta pozostaje wierny swym ukochanym autorom, współpracuje z tym samym kompozytorem Jackiem Ostaszewskim. Jak dawniej sam projektuje scenografię. A jednak jego inscenizacje w Warszawie i Wrocławiu różnią się od spektakli ze Starego - kolejny etap w drodze twórczej czy efekt smutnej konieczności?
Ta sama droga do domu
W Starym Teatrze Lupa czuł się jak w domu. Przez lata spotykał się z ulubionymi aktorami, wielu z nich - wymieńmy tylko Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik, Andrzeja Hudziaka czy Piotra Skibę - dzięki jego przedstawieniom zyskało szerokie uznanie.
Ci sami ludzie na scenie, ta sama od lat widownia. Krakowskie przedstawienia artysty nie przyciągały wielkiej publiczności. Po wielekroć oglądali je najzagorzalsi wyznawcy reżysera,
rozumiejący jego styl - długie pauzy, nie kończące się rozmowy, wsłuchujący się w długie momenty absolutnej ciszy. Nie przeszkadzał im wolno sączący się czas. Najdłuższy spektakl Lupy "Malte" według Rilkego, rozłożony na trzy wieczory, trwał 12 godzin.
Lupa nie starał się o poszerzenie grona swych odbiorców. Nie biorąc pod uwagę artystycznych kompromisów, brnął w niemieckojęzyczną literaturę. Dzięki niemu poznaliśmy teatralne wersje powieści, które wydawały się niemożliwe do przełożenia na język sceny - "Kalkwer-ku" Thomasa Bernharda, "Lunatyków" Hermanna Brocha.
Podczas każdego przedstawienia był w teatrze, blisko swoich aktorów. Często wcielał się w role narratorów, z off-u komentujących wydarzenia. Potem zawsze tą samą trasą wracał do domu. Był bezpieczny - wśród swoich.
Przełom nastąpił jeszcze w Starym. Po Bernhardzie i Musilu Lupa wziął na warsztat niedawny przebój europejski - "Sztukę" Yasminy Rezy.
Pierwszy szok - rzecz trwała niespełna dwie godziny. Drugi - była stuprocentową błyskotliwą komedią, choć przy okazji i dyskursem o tym, co naprawdę można uznać za sztukę. Przedstawienie zaakceptowali widzowie, którzy dotychczas znali reżysera tylko ze słyszenia. Śmiertelnie poważni "lupolodzy" z aprobatą gruchnęli śmiechem
Skandalista Werner S.
Wyjazd z Krakowa oznaczał wejście na nieznany grunt. Lupa pozostał w kręgu dawnych zainteresowań: Bernhard, Musil. Rilke, Wyspiański, ale do urzeczywistnienia swych scenicznych wyobrażeń musiał sięgnąć po innych aktorów. Z nimi też sprawił kolejną niespodziankę - wystawił "Prezydentki" Wernera Schwaba.
O austriackim dramaturgu mówi się wiele, czasem stawiając go obok "młodych gniewnych" - Marka Ravenhilla czy Brada Frasera. Trudno o większą pomyłkę. Gdy tamtym zależy tylko na szokowaniu, Schwab skupia się na ludziach. Zdziera ostatnią kurtynę, by pisać swoją prawdę - człowiek to marny robak, niszczony przez najohydniejsze choroby. Zgnije w konwulsjach, a nad jego grobem rozlegnie się szyderczy śmiech. Wszystko to nie oznacza jednak, że nie zasługuje na odrobinę współczucia.
Schwab postawił wszystko na jedną kartę. Rzucił rodzinę, wyniósł się z Grazu na zabitą dechami wieś i pisał, tylko pisał. W ramach obowiązków narzucanych przez wydawnictwa spotykał się z czytelnikami, a wieczory te burzyły wszystkie konwenanse. Schwab bluzgał, stroił miny, obrażał widzów. Ci zaś patrzyli zaszokowani i zachwyceni.
Ostatni akt miał miejsce w noworoczny ranek 1994 roku. W mieszkaniu w Grazu znaleziono martwego Schwaba. Miał ponad 4 promile alkoholu we krwi.
Jego sztuki epatujące widza niespotykaną we współczesnym teatrze brutalnością, odczytywać można jako ostatni literacki protest song wieku. Bunt prowadzi do zdemaskowania rządzących człowiekiem reguł. Ludzie Schwaba to mikroby, których łączy tylko nienawiść. Nieśmiałe próby ocalenia resztek uczuć kończą się zawsze żałośnie.
W Polsce Schwabem zajęła się Anna Augustynowicz. Realizując "Zagładę ludu" w szczecińskim Teatrze Współczesnym, potraktowała dramat jako okazję do zbulwersowania mieszczuchów i na tym poprzestała. Na bohaterów patrzyliśmy z politowaniem, jakby przed chwilą uciekli z zakładu zamkniętego.
Po takim doświadczeniu po skandalistę Schwaba sięga Krystian Lupa - nie bez przyczyny uważany za największego estetę polskiego teatru. Mieszanka iście wybuchowa.
Jak w życiu
"Prezydentki" Lupy nie zaskakują wulgaryzmami ani okrucieństwem. Wbrew oczekiwaniom reżyser wtłacza dramat
Schwaba w ramy tradycyjnego teatru psychologicznego, opartego na słowie, a nie scenicznych ekscesach. Od przekleństw bardziej interesują go ludzie.
Trzy kobiety spotykają się w zagraconej kuchni. Okazja nie byle jaka - świętują nowy odbiornik i futrzaną czapkę najstarszej Erny (Bożena Baranowska). Coż z tego, że znalazła ją na śmietniku... Oglądają w TV mszę św. z papieżem, narzekają na swe życie, złorzeczą na marny los.
Schwab łączy język wysokiej kultury i zwroty bez mała biblijne z opisami fizjologicznych czynności. Rodzi się z tego przedziwna, czasami denerwująca, ale jednak poezja. Greta (Halina Rasiakówna) ubrana w przezroczystą bluzkę i błyszczące spodnie smakuje w pamięci miłosne "podboje". Czyścicielka ustępów, młodziutka Mariedl (Ewa Skibińska), przemawia jak kaznodzieja. Codzienne czynności, powolne chwytanie resztek życia, wspomnienia dawno minionej młodości, a potem dywagacje o Bogu. Dla Schwaba i Lupy - przynajmniej w sferze treści - nie istnieje tradycyjne decorum.
Rzadko też zdarza się oglądać w teatrze szczere aż do bólu aktorstwo. Bohaterki walczą ze sobą, by po chwili w uścisku szukać odrobiny ciepła. W zrujnowanym świecie nie przestały wierzyć, że jakieś dobro jest jeszcze możliwe. I choć przedstawienie kończy się irracjonalną ofiarą - Mariedl ginie zamordowana przez przyjaciółki - jest nadzieja na odkupienie. W rynsztoku też czasami udaje się zachować czystość.
Tak odczytany Schwab okazał się autorem wręcz dla Lupy stworzonym. W tym kameralnym i krótkim spektaklu reżyser kontynuuje wątki obecne już wcześniej choćby w "Lunatykach". Ale tam traktowane są w perspektywie historycznej. W "Prezydentkach" natomiast na bohaterki patrzymy w zbliżeniu, podpatrujemy je jak sąsiadów - jakby to było prawdziwe życie. Ono, niestety, często tak wygląda.