Dobijacze pereł
W wigilię bytomskiej premiery "Poławiaczy pereł" Georgesa Bizeta telewizja pokazała film "Gallipoli", opowiadający o losach australijskich ochotników podczas I wojny światowej. Nocą poprzedzającą natarcie Australijczyków na pozycje Turków, jeden z oficerów próbuje uspokoić skołatane nerwy i uciec choć na moment ze śmiertelnego półwyspu w świat opery. Za pomocą prymitywnego patefonu (wszak to dopiero początek wieku) słucha właśnie fragmentu I aktu "Poławiaczy pereł".
Liryczna aura "Poławiaczy", zderzona z grozą wojny wyraziście uwydatniła dramatyczny kontrast. Niewiarygodne, że to subtelne dzieło napisał ten sam kompozytor, który po 12 latach stworzył dynamiczną "Carmen". Zdumiewające, że z tych dwu utworów właśnie ,Carmen" padła na prapremierze, podczas gdy "Poławiacze" ogromnie się paryskiej publiczności spodobali.
Chociaż... jeżeli się nie spogląda na "Poławiaczy" poprzez "Carmen" a więc niejako "z drugiej strony lornetki" muzyka tego dzieła jest wielce urodziwa i, mimo braku napięć, zawiera wiele pięknych momentów.
Jednak, aby zaprezentować całe jej piękno niezbędne są wyjątkowo piękne głosy i precyzyjne wykonawstwo. Ten trudny muzyczny egzamin najlepiej zdała bytomska... orkiestra. Świetnie zagrane partie solowe instrumentów dętych drewnianych i ciepła barwa kwintetu smyczkowego zadziwiały słuchacza, siłą rzeczy traktującego zespół operowy z taryfą ulgową. Chwaląc dyrygenta orkiestry Tadeusza Serafina nie mogę jednak tych samych pochwał powtórzyć pod adresem Tadeusza Serafina, kierownika muzycznego całego przedstawienia. Na premierze bytomskiej wyraźnie odczuwało się brak ...tercetu głównych wykonawców. Nawet najlepszy z tej trójki Janusz Wenz pozostawiał niedosyt w intepretacji romansu Nadira, aczkolwiek publiczność zmusiła go do bisowania tej popularnej arii. Leilę odtwarzała Agnieszka Mazur a Zurgę Włodzimierz Skalski. Zarówno Mazur, jak i Wenz ujawnili też osłupiający brak intuicji aktorskiej. Para nielegalnych (Leila jest kapłanką, która ślubowała czystość) kochanków, dwukrotnie skazanych na śmierć i dwukrotnie, cudownym zbiegiem okoliczności ocalonych, na informacje o skazaniu i ocaleniu reaguje z większą obojętnością, niż gdyby im kelner obwieścił: Na drugie danie trzeba czekać 10 minut.
Zdecydowanie korzystniej wypadł tercet na premierze katowickiej, głównie dzięki ratującemu nas ostatnio desantowi ze Wschodu. Nadira zaśpiewał Gienadij Waśko z Kijowa szczęśliwie pozyskany od niedawna przez Operę Śląską. Leilą była Ewa Pytel-Polak a Zurgą Marek Ziemniewicz. Przecież jednak również i ten drugi tercet odstawał od nieosiągalnego, jak widać, w dzisiejszych warunkach, ideału.
Obydwu tercetom towarzyszył w roli Nurabada Tadeusz Leśniczak. Wyspecjalizowany w "Nabucco" artysta potrafi postacie kapłanów obnosić z bezbłędnym dostojeństwem. Na dodatek w imię miłości dla sztuki zdecydował się dla tej roli... ogolić głowę.To po Jacentym Jędrusiku (nawiasem mówiąc współpracowniku reżysera przy realizacji bytomskich "Poławiaczy") - Mistrzem Ceremonii w chorzowskim przedstawieniu "Cabaretu", drugi przypadek aktorskiej epidemii w naszym regionie. Już cieszę się na myśl, ile to przeżyjemy radości, gdy któryś ze śląskich teatrów sięgnie po "Łysą śpiewaczkę" Ionesco.
Autorka kostiumów Marta Hubka wschodnim zwyczajem rozebrała mężczyzn, kobiety pozostawiając, również wschodnią modą, omotane. Jeżeli w przypadku baletu jest to rozwiązanie estetyczne (wszak zgrabna budowa stanowi niejako zawodowy atrybut tancerzy), to sceny z chórem mogą się kojarzyć z obrazem jakiegoś łagru. Być może po wakacjach, gdy artyści wrócą opaleni będą nieco bardziej przypominać smagłych Cejlończyków. Skądinąd właśnie męska część przygotowanego przez Krystynę Świder chóru ujawnia momentami tak konającą barwę, jakby rzeczywiście ludzie ci od kilku dni harowali i to na głodno, przy wyrębie lasu. Autorem delikatnych, utrzymanych w stylu Bizetowskiej muzyki, białych dekoracji jest Wojciech Jankowiak.
Zarówno on, jak i debiutujący na operowej scenie reżyser, dyrektor Teatru Śląskiego Bogdan Tosza, oraz autorka choreografii Anna Majer uczynili wszystko, by ożywić statyczny utwór Bizeta. Liryczną operę przedstawiono po trosze jako balet (tancerze towarzyszą prawie każdej scenie), oraz montaż plastyczny (co chwilę wznoszą się i opadają różne plansze-kurtyny).
Chociaż "Poławiacze pereł" nie są aż tak rozpowszechnieni w nagraniach, jak "Carmen", a tym samym nie przyzwyczailiśmy się tak mocno do ich francuszczyzny, to jednak właśnie oni brzmią po polsku znacznie gorzej. Nasz mało melodyjny język wyjątkowo niewdzięcznie kontrastuje z lirycznym charakterem tej muzyki. Prezentowanie jej w polskim przekładzie jest zwyczajnym dobijaniem "Poławiaczy". Tym bardziej zbędnym, że w gruncie rzeczy teksty arii i duetów nie wnoszą niczego istotnego dla odbiorcy.
Mimo wszystko uważam bytomską realizację "Poławiaczy pereł" za połowiczny sukces. Otrzymaliśmy bowiem całkiem niezły półprodukt. Teraz wystarczy tylko zaprosić troje bardzo dobrych wykonawców zagranicznych, którzy przyjadą oczywiście z oryginalną wersja językową. Tadeusz Leśniczak i chór, który, miejmy nadzieję, niebawem się poprawi, szybko przyswoją sobie tekst francuski. Ponieważ orkiestra gra dobrze, a inscenizacja jest - pomijając kostiumy - udana, będziemy mieli wtedy świetny spektakl na światowym poziomie. Przy istniejących możliwościach solistycznych takie właśnie rozwiązanie winno być modelowe dla bytomskiego teatru.