Poławiacze pereł w Operze Śląskiej
Premiera dzieła, które 25-letniemu Bizetowi przyniosło swego czasu oszałamiający sukces, później jednak wobec konkurencji "Carmen" ulegało czasami zapomnieniu, a co najmniej zaniedbaniu, miała miejsce w Bytomiu trzydzieści lat temu. Starsi bywalcy operowi chętnie pamięcią powracają do tej inscenizacji, w którą zaangażowani byli tak świetni wykonawcy, jak Eugenia Gwieździńska, Czesław Kozak czy związany potem jeszcze długo z teatrem bytomskim Henryk Grychnik.
Powrót "Poławiaczy pereł" na scenę bytomską uznać należy za udany, choć przed premierą nie wszyscy byli przekonani o jej powodzeniu. Jest to bowiem dzieło uzależnione w głównej mierze od koncepcji inscenizacyjnej oraz dyspozycji odtwórców trzech głównych ról - Leili, Nadira i Zurgi; partia Nurabada nie jest już tak eksponowana. Trzeba jeszcze wspomnieć o dużym znaczeniu chóru, któremu Bizet powierzył istotną rolę.
Opera "Poławiacze pereł", pozbawiona wartkiej akcji dramatycznej i eksponująca głównie pierwiastek liryzmu, przysparza realizatorom niemało kłopotu. Trzeba zachwycić słuchaczy wrażliwych na piękno muzyki, a równocześnie zadbać o teatralną stronę spektaklu, pamiętając o ożywieniu akcji. I to się realizatorom bytomskiej inscenizacji udało! Bogdan Tosza, który zadebiutował jako reżyser operowy, uczynił to w sposób budzący szacunek. Nie było w tej inscenizacji ruchu dla samego ruchu, a przecież akcja była ożywiona - właśnie na tyle, by nie absorbować zanadto widza. Nie było niepotrzebnych, rażących brakiem logiki gestów, nie było też rozmaitych elementów udziwnień, co jest chyba grzechem głównym wielu polskich i nie tylko polskich reżyserów operowych. Z wielu wersji zakończenia Bogdan Tosza wybrał tę, w której Zurga, przezwyciężając żal o zdradę przyjaciela i kochanej kobiety, pomaga im w ucieczce, ponosząc za to śmierć z ręki surowego kapłana. Operę spina niby-klamra, o symbolicznym niemal znaczeniu, łódź przybijająca na początku do brzegu rybackiej wioski, a oddalająca się w zakończeniu wraz z dwojgiem kochanków; snutym przez bohaterów dramatu wspomnieniom towarzyszą subtelnie szkicowane akcje choreograficzne. W przedstawieniu tym jest jeszcze wiele drobnych elementów oscylujących między realizmem a symboliką. Barwne, egzotyczne kostiumy, a także dyskretnie wkomponowane w scenę zbiorową, jakby rodem z Cejlonu, maski, baśniowa nieco scenografia Wojciecha Jankowiaka i kostiumy Marty Hubki oraz choreografia Anny Majer harmonizują w pełni z charakterem opery i założeniami reżyserskimi. Pomyślano w tym przedstawieniu również o lepszym wykorzystaniu światła, lecz w tej dziedzinie "fachowcy" z Bytomia wiele jeszcze powinni się nauczyć.
Pieczę muzyczną nad przedstawieniem sprawował Tadeusz Serafin. Niemałe już w tej chwili doświadczenie dyrygenta oraz warsztatowe przygotowanie stanowią gwarancje właściwego odczytania intencji kompozytora i realizacji warstwy muzycznej sprzyjającej wykonawcom partii wokalnych. Podtrzymuje on też zaszczepioną jeszcze przez Napoleona Siessa, poprzedniego kierownika artystycznego Opery, dbałość o dobry poziom gry orkiestry i jedynie zbyt czasem szybkie tempa mogłyby budzić drobne zastrzeżenia. Przedstawienie trwa około dwu i pół godziny i nie jest to tylko wynik połączenia w całość drugiego i trzeciego aktu - przewidziany dla tej opery czas to trzy godziny. Przygotowany przez Krystynę Świder chór nie zawsze zadowalał. Odnosiło się wrażenie, że w niektórych scenach skorzystano ze zbyt małej liczby śpiewaków, co oczywiście musiało się odbić na spójności brzmienia.
A główni bohaterzy? Agnieszka Mazur śpiewała chwilami bardzo pięknie, chwilami wyczuwało się jednak brak należytej koncentracji odbijający się na ekspresji, co należy tłumaczyć małym jeszcze doświadczeniem artystki. Występująca na razie w Bydgoszczy śpiewaczka zdecydowała się na rolę Leili zaledwie trzy tygodnie przed planowaną premierą (szybkie uczenie się partii to cenna umiejętność!) i uczyniła to ku ogólnemu zadowoleniu. Janusz Wenc śpiewał na swoim normalnym dobrym poziomie; "Romans Nadira" musiał oczywiście bisować. Występ Włodzimierza Skalskiego nie był zbyt efektowny; w pierwszym akcie z trudem radził sobie z partią Zurgi pod względem intonacyjnym, później na szczęście było już lepiej i piękny tercet w III akcie doczekał się również bisu. Jako surowy kapłan Nurabad doskonale wywiązał się ze swego zadania Tadeusz Leśniczak. Bytomska premiera "Poławiaczy pereł" przyjęta została przez publiczność bardzo przychylnie i można się spodziewać, że nieprędko zejdzie z afisza. Czy jednak doczeka się, jak poprzednia inscenizacja, aż 152 przedstawień?