Trojanki w Teatrze Wielkim
Ze znacznym opóźnieniem ukazuje sie w "Ruchu Muzycznym" omówienie "Trojanek" Joanny Bruzdowicz, wystawionych w Sali im. Emila Młynarskiego w warszawskim Teatrze Wielkim. Nie oznacza to jednak bynajmniej, byśmy nie doceniali wagi wydarzenia, jak też i samego utworu. Każde bowiem wejście na scenę nowego operowego dzieła polskiego kompozytora - o ile tylko nie jest to utwór zdecydowanie słaby - staje się artystycznym wydarzeniem ważnym i radosnym; w tym zaś przypadku chodzi o jedną z najlepszych i najbardziej do widza przemawiających pozycji, jakie się w trakcie ostatnich sezonów na kameralnej scenie Teatru Wielkiego pokazały.
Rzecz nie jest zresztą całkiem nowa. Swą prapremierę miały "Trojanki" w roku 1973, w Teatrze im. Gerarda Philippe w podparyskim Saint-Denis; dla Warszawy jednak przygotowała kompozytorka nową, w znacznej mierze zmodyfikowaną wersję swojej "tragedii muzycznej", z nowym też librettem, które na tle antycznego dramatu Eurypidesa opracował Michał Sprusiński (autorem poprzedniej wersji libretta był Jacques Luccioni). Miałem możność oglądać owo francuskie przedstawienie "Trojanek", co po obejrzeniu warszawskiego skłania oczywiście do porównań. Szczegóły w znacznej mierze zatarły się już niestety w pamięci, ogólne jednak wrażenie pozostało takie, iż w przypadku prapremiery mieliśmy do czynienia bardziej z "operą" (czy może "opero-oratorium" ?) zaś w wersji polskiej - raczej z umuzycznionym teatrem. W Saint-Denis miała autorka do dyspozycji zespół wykonawczy o znakomitym profesjonalnym przygotowaniu oraz śpiewaczkę (Eve Brenner) o fenomenalnych zgoła możliwościach w zakresie skali głosu, czego też w swej partyturze nie omieszkała wykorzystać; tu w Warszawie, aczkolwiek niektórzy soliści mają również szeroko rozbudowane partie wokalne, choć istnieje także chór i - skromny zresztą liczebnie - zespół instrumentalny, przecież rola muzyki wydaje się dość wyraźnie schodzić na drugi plan wobec dramatu. Dramatu kobiet trojańskich - i zapewne nie tylko trojańskich; dramatu wojny, rzezi i zniszczenia.
"Trojanki" - pisze w programie autor libretta Michał Sprusiński - to rzecz o spaleniu miasta i spopieleniu ludzkiego wnętrza; o zagładzie murów i zniewoleniu człowieka; o zabijaniu wyobraźni; o sytuacji, która całe bogactwo mowy ludzkiej zmienia w kilka ledwie słów rozpaczy." Takie treści chciała przekazać widzom w swym dziele Joanna Bruzdowicz, z godną uznania skromnością i poczuciem taktu, ekspresyjnymi zawodzeniami chóru czy punktualistycznymi (a ciekawymi kolorystycznie) partiami zespołu instrumentalnego podkreślając jedynie tragiczną wymowę słownego tekstu i skondensowany nastrój grozy, a z rzadka tylko wprowadzając bardziej "operowe" epizody, jak przede wszystkim monologi Kasandry czy Heleny. Jeżeli jednak przedstawienie "Trojanek" w Teatrze Wielkim - wywiera tak silne wrażenie, to jest to także w niemałej mierze zasługą wykonawców. Mam tu na myśli w pierwszym rzędzie wielką - bez żadnej przesady - kreację Krystyny Jamroz w centralnej dla całego dramatu roli Hekuby, roli bardziej bodaj aktorskiej niż śpiewaczej, wymagającej ogromnego wewnętrznego napięcia. Wiele słów uznania należy się też Jerzemu Artyszowi jako odtwórcy niełatwej roli wysłannika zwycięskich Greków Taltybiosa, a także Poli Lipińskiej - Helenie oraz młodej Violi Waniek, która bohatersko pokonywała mordercze trudności koloraturowej partii Kasandry. Uznanie też dla chóru oraz zespołu kameralnego pod sprawną batuta Mieczysława Nowakowskiego. Że zaś nie wszyscy obecni na scenie umieli w pełni sprostać nałożonym na nich przez tego rodzaju dzieło zadaniom i że kostiumy nie należały do najmocniejszych punktów tego spektaklu - to już trudno. Ważne jest, że znowu mamy na warszawskiej operowej scenie spektakl, który także swą treścią mocno porusza widzów, zaś dobry reżyser potrafił szczęśliwie treści tej nie zatrzeć.