Trojanki - tragedia muzyczna
OPERA nigdy nie była teatrem prawdziwym. Nie tylko dlatego, że jej bohaterowie śpiewają zamiast mówić. Również dlatego, że argumentem w niej nie jest racja wyrażona słowami, ale emocja zaprezentowana muzyką, emocja czasem wspaniała i słuszna, ale przecież często wieloznaczna. Próby uprawdopodobnienia opery dokonywane były od dawna. Dyskusja toczyła się wokół tematu czy ważniejsza jest w niej muzyka, czy tekst, albo co zrobić by oba te elementy wzajemnie się równoważyły. Zastanawiał się nad tym Gluck, Wagner...
Joanna Bruzdowicz, młoda polska kompozytorka stale przebywając poza krajem, spróbowała swego uprawdopodobnienia gatunku operowego w dwóch płaszczyznach - formalnej i treściowej. Z jednej strony, dzięki intuicyjnemu wyczuwaniu praw sceny i teatru w ogóle, posłużyła się rozmaitymi środkami - od tekstu mówionego, poprzez specyficzny rodzaj melodeklamacji, aż po popis wokalny, od muzyki ilustracyjnej ("bronte" - nowy instrument przypominający używaną w teatrze antycznym blachę do imitowania grzmotów, użycie efektów elektroakustycznych) po muzykę chciałoby się powiedzieć, "absolutną".
Z drugiej zaś strony, dzięki lakoniczności akcji, a jednocześnie "uniwersalności" czasowej dramatu (zasługa to autora polskiego libretta - Michała Sprusińskiego) wyprowadziła swój muzyczny teatr z bierności społeczno-politycznej, przekształciła go w sztukę mówiącą prostymi, ale powszechnie zrozumiałymi sposobami, o sprawach ważnych - o wojnie i przemocy, o ich skutkach, kiedyś w Troi, ale i dziś, w różnych częściach świata...
Joanna Bruzdowicz posłużyła się na scenie czterema śpiewakami, dwojgiem aktorów i niewielkim chórem. Granica pomiędzy sposobem wypowiedzi bohaterów - recytacja, albo śpiewem - została jednak zatarta. Ekspresja - od krzyku po szept, od melorecytacji po śpiew - uzależniona jest od potrzeb i od stopnia napięcia w jakim znajdują się wykonawcy...
IDEE kompozytorki dobrze odczytał reżyser Bogdan Hussakowski. "Trojanki" w jego scenicznej wizji to nie opera, a raczej studencki (w klimacie), ale przecież zawodowy (warsztatowo) teatr rapsodyczny, to - jak czytamy w podtytule - "tragedia muzyczna" przemawiająca do widzów ważnym dla każdego tematem, oddziałująca też na słuchaczy niby statyczną, ale wewnętrznie rozwibrowaną ekspresją.