Artykuły

Nosorożec nie jednorożec

"Błogie dni" Deirdre Kinahan w reż. Wojciecha Urbańskiego w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.

Kilka lat temu oglądałem znakomity hiszpański film "Życie zaczyna się dzisiaj/la vida empieza hoy" Laury Maá. Jego bohaterami są starsi ludzi, którzy decydują się wziąć udział w warsztatach erotycznych dla ludzi po siedemdziesiątce prowadzonych przez instruktorkę Olgę (znana z almodovarowskiego Wszystko o mojej matce Rosa María Sardá). Film poruszał arcyważny temat życia i problemów starszych ludzi, który w dzisiejszym świecie, w ramach wszechobecnego kultu młodości został całkowicie zepchnięty na margines. A przecież starsi ludzie wciąż żyją, marzą, przeżywają sukcesy i niepowodzenia, wciąż także kochają i pragną miłości. Reżyserka pochyla się nad losem seniorów z wyjątkową delikatnością, wyczuciem i smakiem. Udaje się jej pokazać starszych ludzi jako pełnoprawnych członków społeczeństwa - ludzi wolnych, decydujących o swoim życiu, niepozwalających się zepchnąć do defensywy - ludzi, którzy mają wciąż takie same prawa jak ich dzieci czy wnuki. Komediowa forma pozwoliła czterdziestoletniej reżyserce uczciwie i wiarygodnie wypowiedzieć się o życiu pokolenia swoich rodziców, a im samym z uwagą, ale i dystansem spojrzeć na własne życie. Reżyserka wygrała bitwę o wiarygodność, gdyż nie dość, że była scenarzystką filmu, to jeszcze bardzo dokładnie przemyślała, co chce w swoim filmie na temat starości powiedzieć.

Wojciech Urbański, reżyser sztuki "Błogie dni" w Teatrze Ateneum może i również rzecz całą dogłębnie przemyślał, ale niestety nic nowego w kwestii starości - bo tematem tej sztuki również jest starość - nie powiedział. W ogóle nic nie powiedział. Jego spektakl w Ateneum jest inscenizacją przeciętnej sztuki Irlandki Deirdre Kinahan, która nie mogła się zdecydować, czy chce napisać współczesną lżejszą wersję "Czekając na Godota" czy bulwarowy komediodramat w typie Berka, czyli upiora w operze. Inscenizacja ma to do siebie, że reżyser, podążając całkowicie za tekstem, chowa się za nim i za jego tezami. W tym przypadku skutkuje to przedstawieniem przeciętnym, miejscami nużącym i zaskakującym przede wszystkim brakiem pomysłów - nie podejmuję się interpretować nieporadnych metafor teatralnych, które w spektaklu przyjęły postać stłuczonej szyby, ośmiu wazoników z kwiatkiem (rzecz pasująca raczej do restauracji niż domu spokojnej starości/hospicjum) czy kuriozalnego nosorożca - nie mylić z jednorożcem - który jest największą zagadką przedstawienia. Scenografii Mai Skrzypek mogło w ogóle nie być. Tworzą ją trzy ściany, dwa słupy, jakieś krzesła i pleksja/zwierciadło zamykająca od tyłu sceny przestrzeń sufitu. Scenografia ta jest brzydka, niefunkcjonalna i nie wiadomo, jaką przestrzeń pozatekstową ma budować czy dopowiadać. Widać też, że sam reżyser nie ma do niej serca i prawie w ogóle jej nie wykorzystuje, przykładem owo "zwierciadło". Nie wiemy też do końca, jaki charakter ma owo miejsce w którym znajdują się bohaterowie. Raz wydaje nam się, że jest to miejsce złe i okrutne - taki szpital z Lotu nad kukułczym gniazdem, innym razem, że przyjemne i komfortowe. Pielęgniarka - osoba z zespołu technicznego, jak mniemam - raz wchodzi z uśmiechem, raz z marsową miną. Jaki więc charakter ma owa "poczekalnia"? Reżyser nie może się na żadną konkretną wizję tego miejsca zdecydować, a scenograf nam o statusie tego miejsca kompletnie nic nie mówi. A przecież taki kontekst zmienia diametralnie sensy poszczególnych scen i obraz całego przedstawienia.

W drugiej części spektaklu następuje kompletne pogubienie się reżysera i scenografki. Aktorzy siedzą na ławce przed wejściem do szpitala i rozmawiają. Scenograficzne "wejście"- szklane drzwi - wjeżdżają chwilę wcześniej między dwa filary. W finale tej sceny Sean dostaje ataku i - nie mogąc się dostać do środka szpitala - wybija szybę. Następna scena rozgrywa się w jego prywatnym pokoju - wiemy to z dialogu bohaterów - a z tyłu wciąż mamy drzwi z wybitą szybą. Czyżby Sean wybijał szyby hurtowo??? Jest tylko jedno logiczne wytłumaczenie tej sytuacji: ekipie technicznej zacięła się linka z tymi drzwiami...

Skoro jest tak źle, to czemu nie beznadziejnie? Meryl Streep, zapytana przy okazji słabego filmu Wątpliwość, co się dzieje, gdy pierwszego dnia na planie widzi już, że filmu nie da się uratować, odpowiedziała: "ratuję swoją rolę". Tak też zrobili w spektaklu Urbańskiego Jadwiga Jankowska Cieślak i Jan Peszek. Ona - początkowo sztuczna, jakby przymierzająca się do niekoniecznie dla niej skrojonej konfekcji - po pierwszym podniesieniu głosu przez bohaterkę dopasowuje się idealnie do jej osoby, tworząc prawdziwą, pełną koloru, przejmującą postać starej, lekko szurniętej nauczycielki, która odkrywa, że jeszcze wszystko ma sens, na przekór temu, a może właśnie dlatego, że "wszystko" oznacza co najwyżej kilka miesięcy. On - wart wszystkich nagród świata za to, że przekombinowaną i niewiarygodną na poziomie fabuły dramatu woltę seksualną uwiarygodnił swoją zniuansowaną i pozbawioną zbędnej minoderii oszczędną grą, rozbrajając tym samym modny i "wszędzie teraz niezbędny" wątek gejowski, tu akurat mocno niekonieczny. Oboje powiedzieli nam od siebie więcej, niż twórcy przedstawienia z autorką razem wzięci. Niesamowicie było oglądać młodzieńcze błyski w ich oczach, ciekawość świata i siebie, ciekawość wrażeń i chęć życia. I radość ze spotkania ze sobą, z postacią, ze scenicznym partnerem, ze sceną i z nami - widzami.

Wychodząc z teatru byłem zły, że tak wspaniali artyści podżyrowali duży kredyt młodemu reżyserowi i teraz - jak to w życiu - będą musieli go spłacać sami. Ale z całym szacunkiem dla nich i dla stanu ich konta, mimo pewnych niedogodności wolę, żeby to ONI co miesiąc zjawiali się przy okienku wpłat.

Refleksję po obejrzeniu spektaklu mam następującą - wybitni, znani aktorzy niestety nie wystarczą, żeby stworzyć wybitny spektakl. Do tego potrzeba przekonania, co się chce ciekawego widzowi powiedzieć, a tego w całości przedstawienia zupełnie zabrakło.

Ps. Tytuł sztuki po angielsku brzmi HALCYON DAYS, co oznacza "cudowne, wspaniałe, piękne dni". Czy "błogie" są tu adekwatne? Po obejrzeniu spektaklu śmiem twierdzić, że najlepszy tytuł dla tej sztuki to "cudowne dni", ze względu na co najmniej podwójne znaczenie przymiotnika "cudowne".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji