W kostiumie historycznym i współczesnym (fragm.)
Po spektaklu "Urzędu" Tadeusza Brezy opuszczałam widownię Teatru Dramatycznego wrażeniem, że ukazano nam urząd, ale bez człowieka, bez żywej ofiary, którą ten urząd ma odtrącić czy pogrążyć. W konsekwencji tego brak było dostatecznego wyrazu dramatycznego konfliktu, a więc duży mankament dla scenicznego dzieła. Dość nużący staje się w końcu spektakl, w którym żadna osoba dramatu nie może sobie pozwolić na zwykły ludzki odruch, naturalny gest, na to, aby była po prostu sobą. Wszyscy starannie odmierzają swoje słowa, gesty, uważnie dozują uśmiech i powagą. Grają. Zależnie od temperamentu czy obranej metody przyjmują maskę przyjacielskiej serdeczności (profesor Campilli),suchej powściągliwości (ojciec de Vos), jowialności (Monsignore Rigaud), spokojnej rzeczowości (ksiądz Miros). Nikt nie odsłoni swych kart całkowicie, nie przedstawi sytuacji prosto i realnie. To należy do reguł gry. Każde pismo można czytać między wierszami, każda decyzja pozostawia furtkę do jej zmiany. Fluktuacje, wielość względów. Nawet On (Andrzej Łapicki), petent błąkający się od biurka do biurka, od przedpokoju do przedpokoju nie ma w sobie tego bezpośredniego przejęcia się swoją sprawą, zaangażowania się z siłą naiwnej gorącości. Też szuka i dobiera odpowiednich słów, na metodę odpowiada własną metodą. Jest zbyt sceptyczny wobec wszystkiego wokół, zbyt obok. Najbardziej prosty, naturalny, po prostu zwyczajnie ludzki, bez maski wydał mi się ukryty w cieniu Don Piolanti (J. Duriasz). Ale ta sympatyczna postać ma w scenicznej przeróbce o wiele mniejsze znaczenie niż w powieści. Koncepcje reżysera i scenografa prostą opowieść "Urzędu" podbiły o kilka stopni wyżej. Poszczególne sytuacje rozgrywają się na tle monumentalnej dekoracji, która konkretnie nic nie oznacza, a tylko nagromadzeniem elementów złota i brązu, zarysem posągów ma coś sugerować, symbolizować. Dialogi i sceny planu rzeczywistego przeplatają się z wizjami snu i myśli, w których postaci sztywnieją, nabierają cech groteskowych, karykaturalnych, otaczają bohatera koszmarnym kołem. Do tego jeszcze wpleciono widowisko, moralitet o "Fałszywym miłosierdziu", który ma dodatkowo podkreślić symboliczność i uogólnienie zdarzeń. Kołatki, dzwony, śpiew, zakapturzone postaci. Bo odbiorca ma być przekonany koniecznie wszystkimi argumentami, że tu chodzi o jakąś koncepcję filozoficzną, osąd wyższego rzędu... Myślę, że inscenizacji przydałoby się więcej prostoty, konkretu, kameralności. W tych rozlicznych uogólnieniach zagubił się człowiek, o którego przecież powinno naprawdę chodzić. To, że widz mimo wszystko znajdzie w tym spektaklu coś dla siebie, jakieś punkty odniesienia sobie bliskie, to sprawia fakt odwołania się do osobistego doświadczenia każdego z nas. Bo bezduszność czy mechanizm biurokracji, wielość względów znajdziemy w różnych punktach ziemskiego globu, w różnych urzędach. Mówią o tym chociażby nasze rodzime "Anioły na dworcu"; mogłoby wiele powiedzieć życie.<<<