Artykuły

Święci po nasemu

- Stara, dobra szkoła aktorska pozostała już tylko na taśmach i w sercach ludzi mojego pokolenia - mówi prof. BOHDAN GŁUSZCZAK, reżyser, animator kultury, aktor, choreograf i wykładowca akademicki. W Olsztyńskim Teatrze Lalek reżyseruje właśnie sztukę "Żywoty świętych".

Po raz pierwszy od wielu lat reżyseruje pan w Olsztynie. Dlaczego przez tak długi czas zaniedbywał pan swoje rodzinne miasto?

- Jeśli miałbym kokietować, powiedziałbym, że ze względu na wiek. A tak naprawdę to na reżyserowanie nie pozwalają mi chyba obowiązki związane z Uniwersytetem Warmińsko-Mazurskim i białostockim wydziałem lalkarskim Akademii Teatralnej w Warszawie. Skupiam się na "belferce". Twórca nie powinien się za bardzo rozpraszać innymi działaniami. Po raz ostatni realizowałem w teatrze "Zwyrtałę". To było 10 lat temu za mojej krótkiej kadencji dyrektora OTL. Raz w roku przygotowuję za to spektakl warsztatowy razem ze studentami w Białymstoku. Prawie wszyscy aktorzy, z którymi robię w tej chwili "Żywoty świętych", to moi byli studenci.

Z szacunkiem dla sacrum

Ten spektakl gościł już w olsztyńskim teatrze dwa lata temu.

- Ta sztuka ma ciekawą historię. Zaczęło się od przedmiotu "gra aktora w masce" na uczelni białostockiej, na początku lat 80. Razem z Janem Wilkowskim, który też tam wykładał, połączyliśmy siły w realizacji tego przedstawienia. Zawsze miałem ciągoty do naiwnej sztuki ludowej, literatury dawnej - sag, legend. Sięgnęliśmy więc do bogatej polskiej tradycji z okolic Beskidów. To bogaty region pod względem legend, filozofii, do której nawiązuje chociażby ks. Józef Tischner. Niby żartobliwe opowieści o życiu świętych, a wszystko tu jest na serio, z dużym szacunkiem dla sacrum. Kiedy wzięliśmy na warsztat ten temat, okazało się, że to materiał na normalny spektakl teatralny. To rodzaj literatury, która pasuje do konwencji teatru maski. Zaprosiliśmy do współpracy Adama Kiliana, który przygotował maski na podstawie rzeźb Jana Wowro - ludowego gawędziarza, oraz Jana Szyrockiego, chórmistrza, który przygotował muzykę. Premiera odbyła się w Teatrze Pleciuga w Szczecinie.

Spektakl był jakimś antidotum na ówczesną sytuację społeczną, kulturalną?

- Powstało coś odmiennego od tego, co się wówczas działo w teatrze. Folklor był pokazywany cepeliowsko albo go parodiowano, wyśmiewano. My traktowaliśmy temat z pietyzmem, szacunkiem, zachowując witalność i humor tych legend. Wowro widział legendy świętych - jak sam mówił - "po nasemu", a to, co mówili o świętych księża na ambonie, nazywał "pierdołami". Spektakl przyjęty został ciepło i w kraju, i za granicą, a na festiwalu studenckim otrzymał nawet w nagrodę... worek świeżego powietrza. Dzisiaj w teatrze przenikniętym popkulturą spektakl może być postrzegany nieco archaicznie, ale dla nas, twórców, ma ogromne znaczenie. Powrócił na zajęcia w uczelni w 2003 roku i znowu zaczął żyć własnym życiem. Pokazywaliśmy go nawet kardynałowi Glempowi w wielkim poście. Teraz, przy trzeciej realizacji wciąż wykorzystujemy oryginalne maski i dekoracje stworzone przez Kiliana. Z żyjących twórców pierwszej wersji pozostałem tylko ja i on. Przedłużamy żywot "Żywotów świętych".

Ztoty okres

Lata 70. były dla pana okresem intensywnej pracy w kulturze, m.in. w Olsztyńskiej Pantomimie.

- To był w ogóle złoty okres dla kultury. Mimo ciężkich czasów, swoboda twórcza był niemała. Pantomima wyjeżdżała za granicę, odwiedziła 25 krajów. W stanie wojennym pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie. Udało się też zorganizować rewizytę Hiszpanów, którzy w Teatrze im. Stefana Jaracza pokazali spektakl "Caprichos".

Dlaczego rozstał się pan z pantomimą?

- W latach 80. sytuacją w kraju stawała się coraz cięższa. Zmieniała się dotychczasowa struktura organizacyjna zespołu, odebrano nam lokal przy ul. Okopowej. Zespół zaczął się komercjalizować na początku lat 90. Moja formuła na pantomimę wyczerpała się. Miałem za sobą realizację 22 scenariuszy. Swój potencjał przeniosłem na pedagogikę. Nauczanie stało się moim drugim zawodem. A pantomima zaczęła poszukiwać własnej formuły, przejęli ją młodsi twórcy. Zmieniły się czasy. Dziś nie istnieje już ruch amatorski. Wszystko, łącznie z twórczością niepełnosprawnych, musi dążyć do profesjonalizmu.

Aż do śmierci

Podczas pracy w pantomimie poznał pan Czesława Niemena.

- Kiedy go spotkałem, twierdził, że jest już zmęczony rozrywką, że zaczyna go pociągać komponowanie, a nie piosenkarstwo. Najpierw Niemen stał się moim przyjacielem, dopiero później kompozytorem muzyki do pantomimy. Był pierwszym człowiekiem, który nie zignorował mojej propozycji tworzenia specjalnie dla głuchych. Podchodził do tej pracy z wielkim zaangażowaniem. Zawsze jednak istniało niebezpieczeństwo, że w ostatniej chwili Czesław pod wpływem impulsu zaneguje swoje dzieło i zacznie je tworzyć od nowa. W archiwum pozostało osiem godzin jego muzyki dla pantomimy. Wykraczał poza wszelkie schematy artystyczne. Przez lata pisał muzykę do moich spektakli, również teatralnych. Apogeum naszej współpracy przypadło na realizację widowiska plenerowego "Księga Krzysztofa Kolumba" w Gdyni. Tworzyliśmy zgrany, twórczy duet. Trzymaliśmy się razem aż do jego śmierci.

W drodze do teatru

Ma pan na koncie 53 lata intensywnej pracy. Nie potrafi pan odpoczywać?

- Niektórzy mówią, że odejście na emeryturę to w pewnym sensie śmierć. Trafiłem do Olsztyna w 1953 roku. Zostałem tu zesłany za "grzechy młodości" do pracy jako robotnik drzewny. Takich jak ja władza nazywała "politycznie i moralnie zaniedbanymi". Żeby nie zgłupieć, nie zdziczeć, zacząłem się anga-

żować w działania kulturalne, m.in. w Wojewódzkim Domu Kultury. Potem pojechałem na studia teatralne do Łodzi, a po nich już całym sobą zaangażowałem się w kulturę. I tak strzeliły 53 lata pracy... Uważam, że twórca powinien albo umrzeć na scenie, albo w drodze do teatru. Mój umysł nadal pracuje, czuję, że mogę coś zrobić dla teatru, przekazać swoją wiedzę. Chociaż pewnie jestem nieco staroświecki, bo cenię dobry teatr i aktorstwo, które w tej chwili są już zjawiskiem rzadkim.

Ale pan również ma wpływ na kształcenie młodych aktorów.

- Młodzi ludzie cenią szybką karierę. Każdy czuje się zdolny do zagrania roli, obniżają wymagania wobec siebie. Tych, co "tak poloneza wodzą", jest coraz mniej. Niedawno pojechałem ze studentami na spektakl z Budzisz- Krzyżanowską. Pytali mnie, czy ona mówi przez mikrofon, bo niezwykła siła jej głosu i umiejętności dzisiejszej młodzieży wydawały się nierealne. Realizuję spektakle archaiczne, ludowe, które odchodzą do lamusa. Mam w domu archiwum nagrań starych spektakli, które uwieczniają tamtą szkołę aktorską. Pozostała już tylko na taśmach i w sercach ludzi mojego pokolenia.

***

Bohdan Głuszczak (ur. 1936) posiada tytuł profesora. Ma w swoim dorobku około 120 realizacji teatralnych (reżyseria, ruch sceniczny, choreografia, aktorstwo oraz realizacje telewizyjne i filmowe). Współpracowat z wieloma wybitnymi twórcami, m.in. Krzysztofem Pendereckim, Henrykiem Góreckim, Augustynem Blochem, Agnieszką Holland, Andrzejem Konicem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji