Artykuły

Zwyciężyliśmy

Sezon ostatni przytarł wreszcie nosa największym nawet sceptykom. Tym, którzy w czarnych barwach przedstawiali dzień dzisiejszy i przyszłość teatru współczesnego w Polsce. Nie tylko mieliśmy bogaty, szczodrze upstrzony wieloma barwami wachlarz spraw i problemów podejmowanych przez dramat rodzimy. Zachęcająco prezentował się także obraz świata ukazywany przez dramat obcy. Mniej może było tym razem rewelacji w dziedzinie tak dotąd obfitującej w najbardziej zaskakujące niespodzianki, jaką są reinscenizacje klasyki, światowej i rodzimej, ale i tu żniwo ostatnich miesięcy przedstawia się obiecująco. Jest wprawdzie jeszcze kilku zoilów, którzy na przekór faktom próbują w dalszym ciągu mącić atmosferę; są jeszcze kurierkowi felietoniści, którzy dla płaskiego dowcipu gotowi są poświęcić prawdę, jakkolwiek oczywista i krzepiąca by nie była; zdarzają się nawet czarne owce, nieliczne na szczęście, wśród samych twórców, pomrukujące o jakiejś tam nudzie, o sztampie, o braku związków sztuki ze współczesną widownią, o nieobecności dramatu współczesnego nawet. Na szczęście, ci czarnowidze sami sobie przede wszystkim wystawiają wątpliwej jakości świadectwo: ślepi i głusi na to, co się dzieje w teatrze, do którego nota bene nie chodzą, bo ich jakoby nudzi, chcieliby zniszczyć to wszystko, co jest przedmiotem naszej powszechnej dumy. Tym bankrutom estetycznym i moralnym możemy w odpowiedzi triumfalnie roześmiać się w twarz. Niech sobie kraczą, jeżeli ich to bawi. Krakania tego i tak nikt już nie słucha. Krakanie to zagłuszyły fakty. Oderwaliśmy się wreszcie w literaturze dramatycznej od płaskiej dosłowności

dnia powszedniego. To, co dotąd bruździło: próby ucieczki od wielkiej metafory, zasłanianie własnej niechęci do śmiałych uogólnień generalnych nieudolnym opisywaniem miałkich faktów, reporterskie próby ślizgania się po powierzchni rzeczywistości, jałowe wtrącanie się do spraw produkcji, wychowania, walk społecznych, polityki rolnej, polityki kulturalnej, polityki płac, do ekonomii, komunikacji, budownictwa, a więc do spraw, na których pisarz przecież się nie zna, wreszcie tanie, publicystyczne obrachunki z historią - wszystko to zostało wreszcie przezwyciężone. Powoli lecz konsekwent­nie zaczyna triumfować Sztuka. Padać zaczęły Wielkie Pytania. Zaczęto formułować Metafory. Pisarz wrócił więc wreszcie do tego, co stanowi jego prawdziwe powołanie: do pisania pięknym językiem o sprawach, które tylko jego, pisarza, ob­chodzą. Zrozumieliśmy, że po to, aby pojąć świat, trzeba sięgać głębiej, niż to dotąd robiono. Pokazać, jaka jest rola diabła w budowaniu kształtów życia współczesnego. Ujawnić wstydliwie dotąd ukrywaną prawdę o warsztacie pisarza, o jego znojnym dniu pracy i o przeszkodach dzielących łóżko, biurko i łazienkę. O machinach i urządzeniach teatralnych, których staroświeckość jest nie do pogodzenia z nowym słowem i nową myślą formułowanymi przez literaturę. Opisać nie zdarzenie, ale samą refleksję na temat zdarzenia, nie bawić się w wymyślanie akcji, ale pokazać etapy rozpadu pojęcia "akcja". Każda prawda jest przecież względna. Fetyszyzacja faktów nic dobrego w tej mierze nie obiecuje. Uleganie presji codzienności odbiera przywilej wypowiadania samodzielnego sądu. Zaś zapominanie o prawdach najprostszych, o których nigdy dosyć mówienia: o Miłości, Braterstwie i Nadziei spajających od wieków rodzaj ludzki - doprowadzić musi do groźnego wyjałowienia sztuki pisarskiej. I sztuki teatralnej.

Nie wszyscy jeszcze dojrzeli do tego, aby zdobyć się na odwagę bez precedensu, z jaką ujarzmiają swoich widzów kierunki najbardziej awangardowe. Tam nie tai się już prawdziwie śmiałych prób wybiegania w przyszłość. Widz staje się rzetelnym partnerem dla twórcy, który pragnie dać szansę aktywnego współuczestnictwa w widowisku każdemu. Mówi: stańmy, Bracia i Siostry, w koło, chwyćmy się za ręce, spójrzmy sobie w oczy i odpowiedzmy szczerze - czy już dziś jesteśmy Uczciwi, Autentyczni, wypełnieni Dobrocią?

Ale tym się nie kłopoczmy. Każda nowa idea potrzebuje czasu. Stopniowo, na początku nawet nie bez protestów, dotrze do wszystkich. Im jest śmielsza i bardziej odkrywcza, tym większe ma do pokonania opory. Powoli gromadzą się przecież zastępy artystów, którzy pokornym szeptem, brutalnym krzykiem, namiętnym gestem i pełnym wyrzutu niemego spojrzeniem mówią nam to, na co od dłuższego czasu już czekamy: porzućcie wasze niepoważne zajęcia, zapomnijcie o biurze, o szefach, o ogonkach, o kinie, w którym (po co?) byliście wczoraj, o piosenkach, którymi słusznie gardzicie, ale które męczą was zza ściany, o prognozie pogody w telewizji i o powieści w odcinkach, którą naiwnie czytacie w waszej popołudniowej gazecie - zostawcie to wszystko w spokoju i spójrzcie wreszcie prawdzie w oczy. Człowiek cierpi po to, aby się oczyścić. A wraz z nim, z człowie­kiem, ale przecież na czele ludzkości, cierpi najbardziej i najpiękniej się oczyszcza sam artysta. W swej męce dokonuje strzelistych aktów twórczych, po to, aby wam było lepiej żyć i abyście pojęli wreszcie, jaki jest sens świata i cel naszej drogi.

Zdawać by się mogło, że w twórczości tej, jednoczącej złaknioną nowych wrażeń widownię z pankreatorem teatralnym, nie jest już potrzebny dramat, który zastąpiony został Aktem Inscenizacyjnym. To złudzenie, oczywiście. Pożytkuje się tu wszystko, nawet ów martwy, staroświecki tekst literacki z dawnego, przypominającego operę; werystyczną teatru. Z jego pojedynczych słów powstaje sprężysta trampolina, która wyrzuci twórcę poza obręb marnych spraw tego świata. Drąc dramat na kawałki szeleszczącego papieru (czym on jest w rzeczywistości) teatr dokonuje rozbicia tradycyjnych struktur, na to miejsce budując z jego strzępów, z pozszywanych w nowym porządku słów, z odczytanych w odwróconej kolejności znaczeń Teatr Jednego Artysty. To prawda, że w latach poszukiwania Nowej Idei, Współcześnie Artykułowanej, Wspólnie Przeżywanej, te tradycyjnie harmonijne dzieła, pełne naiwnych, rzec by należało - prostackich znaczeń, są już tylko balastem. Ale są twórcy, którzy mimo wszystko próbują je ratować. Nie są zadufkami, nie myślą jedynie o sobie.

Pisarz współczesny nie w pełni zrozumiał jeszcze współczesnego twórcę, który ze swoimi Braćmi i Siostrami na widowni komunikuje się za pośrednictwem aktora, aktora nagiego, albo aktora zaszytego w worku, albo aktora ukrytego w puszce konserwowej, i za pośrednictwem strzępów literackich. Stara się o to, na szczęście. Na bardziej radykalne efekty przemian zachodzących także w literaturze dramatycznej będziemy wszakże musieli trochę poczekać. Jeszcze trochę cierpliwości. Pisarzowi, z natury swej bardziej skłonnemu do konserwatyzmu, musimy pozostawić trochę czasu na to, aby zrozumiał, jak wielką swobodę kreowania dowolnej rzeczywistości dają mu czasy obecne, aby odrzucił resztkę hamujących jego wyobraźnię przesądów przejętych z dawno minionych, zacofanych epok. Sztuczne przyspieszanie tego procesu (czy - co byłoby wręcz groźne - stosowanie środków administracyjnych) przyniosłoby jedynie szkody. Materia jest bowiem niezwykle delikatna. Mamy do czynienia z ogromnie zróżnicowanymi indywidualno­ściami twórczymi. I nie jest to sprawa rangi pisarskiej. Rzućmy okiem na przykłady premier ostatnich miesięcy, nie bacząc w tej chwili na hierarchię osiągnięć pisarskich. Okaże się wtedy, że jedni - Różewicz na przykład, śmiało wybiegający w swoich ostatnich dramatach poza ciasny schemat sztuk postibsenowskich; także Karpowicz, w swoim "Charonie od świtu do świtu" odstępujący jawnie od ciasno pojmowanych wzorów mieszczańskiego teatru - radzą sobie już dziś z tym lepiej, inni - na przykład Abramow, za którym ciągle jeszcze wlecze się jak przekleństwo przesąd o prostacko konstruowanej akcji, dający znać o sobie nawet w tak skądinąd niekonwencjonalnym utworze jak "Klik-klak", także Grochowiak, który w "Lękach porannych" nie mógł się powstrzymać od tego, aby zwiastujących nowy teatr dialogów Alfa z Bisem nie obudować tanimi w pomyśle przerywnikami obyczajowymi - z dziwnym onieśmieleniem przystępują do łamania anachronicznego porządku artystycznego. Ale przecież sytuacja może się jeszcze odwrócić, zwłaszcza, że większość prób podejmowana jest ciągle jeszcze po omacku. Można więc sądzić, że właściwa batalia o nowy kształt polskiego dramatu współczesnego nie jest jeszcze do końca rozegrana. Ale i tu nie bądźmy malkontentami. Coś się przecież zaczyna ruszać. O ile bowiem w zakresie kształtu literackiego i proponowanej przez pisarza formy teatralnej mieliśmy w ciągu ostatnich sezonów rozliczne wahania (przykładem niech będzie - znana publicznie niestety jedynie częściowo - twórczość Jerzego Przeździeckiego, który jest jednocześnie autorem bardzo konwencjonalnego "Brylantu" i tak niebanalnie metaforycznego dramatu obrachunkowo-politycznego jak "Rów"), o tyle w warstwie treściowej odnaleźć można niejedną ciekawą propozycję tematyczną, świadczącą wymownie o tym, że polskie dramatopisarstwo wychodzi z wolna ze ślepej uliczki.

Nie należy już dziś uderzać w ton nadmiernie triumfalny, trudno wszakże zdusić w sobie poczucie dumy. Chyba po raz pierwszy w historii tego kraju sztuka dramatyczna jest na najlepszej drodze, aby wreszcie wywikłać się z nieustannej służby czemuś lub komuś. Dramat staropolski, renesansowa "Odprawa posłów greckich", dramat konwiktowy, całe polskie Oświecenie, cały dramat romantyczny, działalność pisarska Wyspiańskiego, próby teatralne Żeromskiego, większość dzieł dramatycznych dwudziestosiedmiolecia powojennego, z Leonem Kruczkowskim na czele - wszystko to było opętane refleksją o jawnie pozaartystycznym charakterze, dusiło się od słów, które w przyzwoicie zorganizowanym państwie nie ze sceny przecież powinny być wypowiadane. Bolejąc nad tym, trzeba wszakże w części przynajmniej twórców żyjących w tamtych, tak nieżyczliwych dla literatury dramatycznej epokach usprawiedliwić. Wskutek okoliczności nie przez pisarzy zawinionych (brak przez wiele wieków stałej sceny publicznej, grającej w języku ojczystym arcydzieła dramatu narodowego, stosunkowo późne odkrycie druku, a potem radia i telewizji, opóźnienie w stworzeniu powszechnie czytanej prasy, brak kultury życia publicznego, zabory, tradycyjne już opóźnienie w rozbudowie systemu środków masowego przekazu etc.) literaturą dramatyczna często musiała pełnić rolę nie dla niej przecież przeznaczoną. Takie, krótko mówiąc, były warunki historyczne.

Dziś, w roku 1972, przezwyciężyliśmy wszakże to wielowiekowe zacofanie. Pisarz, nie obciążony żadnymi obcymi jego naturze obowiązkami, może swobodnie i w mniej lub bardziej komfortowych warunkach poświęcić się twórczości własnej. Zrozumiał wreszcie swą historyczną misję, zerwał w sposób radykalny z próbami jałowego ilustrowania życia współczesnego, które jest przecież każdemu świadomemu obywatelowi PRL doskonale znane, z własnych spostrzeżeń i doświadczeń, z gazet (jakże imponująco, ilościowo i jakościowo, rozwinęła się nasza prasa!), z dostępnej na prawie całym obszarze kraju telewizji, z radia (trzy stale działające programy, emitowane także na falach ultrakrótkich, co gwarantuje im świetna słyszalność). Mówiąc krótko: nie ma już dziś żadnego powodu, aby sztuka miała powtarzać przeżute już raz przez kogoś komunały, aby miała wyręczać obywatela naszego kraju w snuciu osobistych refleksji nad życiem, które każdy ma prawo poznawać na własną rękę. Zrozumiała to już literatura dramatyczna i z wolna zaczyna także rozumieć teatr.

Mówiąc więc dziś z pełnym poczuciem odpowiedzialności za użyte tu słowo: zwyciężyliśmy - nie mogę ukryć jednocześnie żalu, że sprawy tu przedstawione (z konieczności - pobieżnie) nie wszędzie spotykają się z jednakowo życzliwym przyjęciem. Nie mam oczywiście pretensji do tych, którzy z furią godną lepszej sprawy manifestują swe staroświeckie poglądy, w myśl których teatr jako zjawisko społeczne powinien być nie tylko piękny i dawać uczucie satysfakcji jego twórcom, ale i pełnić rozmaite inne (dodajmy od siebie: ileż to razy już skompromitowane) zadania. Jawnych wrogów nigdy się nie przekona. Ale inni, od lat zajmujący słuszną postawę, w sposób jawny deklarujący się jako zwolennicy sztuki uwolnionej od jakiejkolwiek działalności usługowej? Dlaczego milczą, dlaczego nie dzielą się ze społeczeństwem jakże dziś zwłaszcza potrzebnym komentarzem? Przykład pierwszy z brzegu. W drugiej połowie maja odbył się we Wrocławiu kolejny festiwal poświęcony prezentacji najnowszej rodzimej twórczości dramatycznej, który w tym zwłaszcza roku powinien budzić szczególne zaciekawienie: mieliśmy okazję obejrzeć wyłącznie pozycje prapremierowe. Okazja więc była wyśmienita: zbadać w formie rzetelnie opracowanego studium krytycznego dorobek ostatnich miesięcy, poddać szczegółowej analizie rzeczywistość kreowaną przez pisarza współczesnego na największych, słusznie uchodzących za najbardziej ambitne, scenach polskich. Grano przecież "Pogrzeb po polsku" i "Na czworakach" Tadeusza Różewicza, "Charona od mitu do świtu" Tymoteusza Karpowicza, "Pasję doktora Fausta" Jerzego S. Sito, "Lęki poranne" Stanisława Grochowiaka, "Klik-klak" Jarosława Abramowa. Co innego przecież poszczególne przedstawienia, oglądane w różnym czasie i w różnych miejscach, a co innego tak wymowny zestaw. Nic z tego. Owszem, nie skąpiono ciepłych słów uznania ani pochwał, ale nikt, na łamach "Kultury", "Literatury", "Życia Literackiego" ani nawet "Teatru" nie miał (dlaczego?) odwagi napisania pełnej prawdy. Jeżeli tak będziemy rozumieli pomoc krytyki dla współczesnej literatury dramatycznej, to daleko na tym nie zajedziemy. Dzieją się rzeczy ważne, fakty biją w oczy, jest okazja po temu, aby dać ostrą odprawę wszystkim, którzy nie przepuszczą okazji, aby nie dokuczyć dramatopisarstwu współczesnemu - a nasi czołowi krytycy chwalą wprawdzie, ale jakby półgębkiem, wyrażają swoje uznanie - ale bez większego przekonania, cieszą się - ale jakby nieszczerze. A mienią się sojusznikami w walce o nowy dramat i nowy teatr. Więcej wiary, panowie!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji