Szekspirowscy kochankowie w Kaliszu
Pomyślna prognoza dla teatru z okazji jakiegoś udanego przedstawienia jest równie pewna jak wróżenie z fusów. Bez wróżbiarstwa czy optymizmu na wyrost, można jednak już dziś powiedzieć, że przedstawienie "Romeo i Julii" w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu dobrze rozpoczęło nowy etap pracy teatru po ostatnim jubileuszu... Szczęśliwy przypadek - powie sceptyk, wierzący w szczęśliwe przypadki w teatrach. Może i przypadek, ale poprzednio przygotowany. Niemałym trudem aktorów i reżysera szekspirowskiego przedstawienia oraz pracą wielu poprzednich kaliskich przedstawień. Bo wcale mi się nie wydaje, aby z każdą zmianą dyrekcji zaczynał się teatr w Kaliszu od początku. Ostatnim przedstawieniem, jakie oglądałem w Kaliszu przed "Romeem i Julią", był "Żeglarz" Szaniawskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego; oba te przedstawienia - na pozór od siebie odległe ze względu na specyfikę utworów, osoby reżyserów, zmiany w zespole, inne kierownictwo i odmienne formy pracy - są jednak kolejną fazą rozwoju tego samego teatru.
Jak na warunki teatru kaliskiego ma to szczególne znaczenie, bo jeśli się coś w Kaliszu dzieje, to na pewno nie dzięki nieustannym zmianom kierownictwa, jakie się w ostatnim dziesięcioleciu tu dokonywały, ale właśnie mimo tych zmian. Teatr im Bogusławskiego obchodził niedawno podwójny jubileusz: 155-lecia kaliskiej sceny i 10-lecia pracy w Polsce Ludowej. W tym wieku czas by się już doprawdy ustatkować i ustabilizować, gdyż i odległa i bliska przeszłość dosyć już nagrzeszyła dorywczością i tymczasowością. Od czasu, gdy Bogusławski objął Kalisz swymi objazdami, aż po nasze dni, tradycja teatralna ciągle się tu rwie. Po Bogusławskim różnie w Kaliszu bywało i często losy teatru zależały od budynku teatralnego. Więc albo był budynek a nie było zespołu, albo też pojawiał się jakiś zespół a nie bardzo miał gdzie grywać, bo budynek teatralny już się zdążył spalić. Albo wreszcie był budynek i zespół a zawodziła publiczność.
W minionym dziesięcioleciu Kalisz nie był już zdany na łaskę gościnnych występów teatralnych kespołów, ale za to zaznał aż do przesytu gościnnych występów dyrektorów teatru. Ilu ich nie było! - a tylko jeden, zdaje się, uchował się dłużej niż rok. Każdy z nich biedził się jak mógł z repertuarem i widzem na miejscu i w terenie. Jedni starali się dostosować repertuar do widza i do jego nie zawsze zdrowych gustów, inni znów próbowali dostosować widza do repertuaru. Jedni zaniedbywali teren na korzyść bazy, inni zaś faworyzowali teren, zaniedbując bazę. Skutek był taki, że wszyscy po trosze czuli się pokrzywdzeni; widz narzekał na teatr a teatr na widza. Na wojewódzkiej naradzie teatralnej, jaka odbyła się w marcu ubiegłego roku w Poznaniu, przedstawiciele teatru kaliskiego ogromnie narzekali na publiczność kaliską i nie zawsze chyba słusznie. Teatr nie potrafił wychować sobie widza i nie potrafił nawet przyzwyczaić go do teatru. I jak to miał zrobić, skoro w samym Kaliszu grywano tylko 2-3 razy w tygodniu?
Obecnie zmieniło się nieco pod tym względem. Dzięki podziałowi na dwa zespoły, pracujące na przemian na miejscu i w objeździe, zaczyna teatr powoli oswajać trudną publiczność kaliską. O ile się to udało - miałem sposobność zaobserwować podczas przedstawienia "Romeo i Julii" na przepełnionej do ostatniego miejsca widowni i to wcale nie w niedzielę czy święto, lecz w najzwyklejszy dzień powszedni, może tylko bardziej mroźny niż zazwyczaj. Na przedstawienie "Romea i Julii" zjeżdżają się nawet liczne wycieczki z terenu. Tym razem więc role się odwróciły. Ponieważ teatr nie może z "Romeem i Julią" jeździć w teren, teren przyjeżdża do teatru.
Sukcesy swe teatr kaliski dzieli oczywiście w przeważającej mierze z Szekspirem, w sposób jednak wcale niełatwy dla teatru wystawiającego właśnie "Romea i Julię". Teatry nie przepadają za tą sztuką, szczególnie wtedy, gdy brak im jakiegoś genialnego Romea i równie genialnej Julii. A tak się
zawsze składa, że ich akurat nie mają. Powstaje z tego błędne koło. Nie grywa się "Romea i Julii", bo nie ma odpowiedniego Romea i Julii, a nie ma odpowiedniego Romea i Julii, bo nie grywa się "Romea i Julii".
I rzeczywiście trudno grać "Romea i Julię", jeśli się próbuje dostosować do możliwości i potrzeb naszych czasów idealny, a bliżej nieokreślony model aktorski kochanków z Werony, tak jakby każda epoka nie musiała wypracować sobie własnego Romea i własnej Julii. W sposób nieraz bardzo zapalczywy i namiętny, jak np. podczas słynnego sporu Ganricka z Barrym, kiedy to publiczność biegła po III akcie "Romea i Julii" z Covent Gardem, gdzie występował Barry (Romeo) i Cibber jako Julia, do Drury Lane, aby obejrzeć Garricka w roli Romea i Julię-Bellamy. Wydawało się już wtedy, że na jednego Romea potrzeba by właściwie dwóch aktorów, bo Barry-Romeo lepiej kochał, a Romeo Garricka lepiej cierpiał i umierał.
Barry podobał się zresztą tak bardzo publiczności, że jedna z wielu wielbicielek jego talentu powiedziała nawet: "Gdybym była Julią Garricka, czekałabym tęsknie podczas sceny balkonowej, aż do mnie przyjdzie, a jako Julia Barry'ego chyba bym do niego zeskoczyła". I pomyśleć, że swe aktorskie powodzenie zawdzięczał Barry głównie temu, że w scenie balkonowej krzyczał tak głośno, jakby chciał pobudzić wszystkich Kapuletów. W sto lat później Modrzejewska z Ładnowskim - Romeem grali tę samą scenę półszeptem, w subtelnym crescendo "od najmiększych tonów mowy ludzkiej do przyspieszonych słów wymienianych przy końcu".
Nie wszystko jednak z "epoki gwiazd" zachwycałoby nas w równym stopniu. Nie wiem, czy wszyscy zachwycaliby się dziś Romeem - małym grubaskiem w starszym wieku, z wydatnym brzuszkiem i podwójnym podbródkiem, z długimi wąsami, miotającym się po scenie w wybuchach nieporównanego temperamentu. A taki właśnie był Romeo Rossiego, a urzeczona publiczność zapominała, że o kilkadziesiąt lat za długo gra on kochanka Julii. Przykład dlatego może tak jaskrawy, bo w kreacji Rossiego zespoliły się dwie - nie rażące wtedy, a dziś już śmieszne - konwencje: nadmierna umowność wieku Romea, narzucana przez aktorów wirtuozów, i konwencja Romea - płomiennego kochanka. Podobne kłopoty bywały zresztą z Julią. Brano zupełnie dosłownie wzmiankę tekstu o 14 latach Julii, a grały ją zazwyczaj równie dorosłe jak utalentowane panie.
Opory naszych teatrów wobec "Romea i Julii" tłumaczą się w znacznej mierze tym, że tragedia ta bardziej niż inne tragedie szekspirowskie kojarzy się z atmosferą mistrzowskich popisów. Może dlatego mniej się boją "Romea i Julii" teatry prowincjonalne, wolne z konieczności od pokus gwiazdorstwa. W kaliskim przedstawieniu "Romea i Julii" najwięcej wzruszała bezpretensjonal-ność i szczerość interpretacji ról bohaterów tytułowych. Mniejsza o to, że przejęcie się rolą przyjmowało niekiedy u młodych aktorów formy naiwne, doprowadzające Romea do łez w grobowcu Kapuletów. Nie lubię łez na scenie i z dwojga złego wolę już, aby zamiast aktora płakała publiczność, ale na przedstawieniu kaliskim miało się jedno i drugie. Razem z Romeem płakała twarda i oporna publiczność kaliska. Więcej od łez Romea wzruszyła mnie jednak... jego peruka, a raczej smutna historia tej peruki. Nie mieściła się ona w budżecie, więc Romeo kupił ją za własne pieniądze, aby wszystko wypadło jak najlepiej. Z wielu poświęceń i upartej pracy nad sobą całego zespołu zbudowane jest przedstawienie kaliskie. Teatr kaliski uczciwie zapracował na Szekspira, na swego Romea (Zdzisław Słowiński) i na swe dwie Julie (Maria Kubicka, Kazimiera Nogajówna). Obie zupełnie przy tym odmienne, jak mnie z dumą zapewniano, a czego niestety nie mogłem sprawdzić, gdyż widziałem jedynie Julię Kubickiej.
Romeo Słowińskiego nie powtarza popularnej, a nazbyt już zbanalizowanej wersji Romea - "typowego" południowca. Jasnowłosy, w kędziorach, przypomina raczej chorego na miłość Kupidynka. Zamiast żarliwej namiętności - marzycielstwo, melancholia, refleksyjna zaduma, rozpoetyzowanie. Rrzekłbyś, młodszy brat Hamleta, który chce żyć, ale jedynie w miłości. Pozwoliło to Słowińskiemu zestroić deprecjonującą nieco Romea miłość do Rozaliny z jego miłością do Julii. Bo jakże tu wierzyć Romeowi, kiedy dopiero co kocha się jedynie i wyłącznie w Rozalinie, a po chwili zakochany jest jedynie i wyłącznie w Julii. Niewidoczna w sztuce Rozalina wiele już napso-ciła aktorom i reżyserom. Często po prostu skreślano kłopotliwy fragment, dotyczący miłości Romea do Rozaliny. Tak zrobił Garrick, a nawet sam Goethe postąpił nie mniej radykalnie w swej inscenizacji weimarskiej. U Szekspira jednak obie te miłości nie wykluczają się nawzajem. Miłość Romea do Rozaliny ma bowiem tu charakter wyłącznie konwencjonalny. Podobnie jak rycerze średniowieczni, tak i młodzieńcy renesansowi nie mogli obyć się bez choćby oficjalnej tylko damy serca. Więcej w tym wszystkim było galanterii i mody niż uczucia. Jeszcze pierwsza rozmowa Romea i Julii, zamknięta w ciasną i kunsztowną formę angielskiego sonetu, tchnie właśnie taką miłosną galanterią.
Dla Romea w interpretacji Słowińskiego Rozalina jest marzeniem o miłości. Dzięki temu nawet ta konwencjonalna miłość nasyca się jakąś prawdą, a zarazem przygotowuje miłość prawdziwą, która staje się ucieleśnieniem marzenia. Obie miłości spina razem i uzasadnia marzycielstwo Romea, melancholia zaś motywuje jego śmierć. Romeo Słowińskiego jest melancholikiem, który szuka oparcia w miłości; jego bohater umie jedynie kochać na przekór nienawiści, lecz życiowo jest zupełnie bezradny i szuka we wszystkim pomocy Ojca Laurentego. Fakt, że zakochał się akurat w córce największego wroga swej rodziny, uczy go lękać się o swą miłość. Dlatego, gdy dostaje wiadomość o śmierci Julii, jest już zupełnie dojrzały do śmierci i nikogo nie dziwi, że nie próbuje nawet - o co już nieraz miano pretensje do Szekspira - porozumieć się z Ojcem Laurentym.
Julia Marii Kubickiej streszcza się cała w naiwnym zdziwieniu, odmieniając swe zdziwienie przez wszystkie kluczowe sytuacje sztuki. I w tym zdziwieniu wyraziła się dziecięcość Julii o wiele pełniej niż w psotnych igraszkach z wstążką. Zaczęło się to zdziwienie - od pierwszego spotkania z Romeem - w szeroko otwartych oczach Julii, odkrywającej po raz pierwszy miłość. Odezwało się potem zmieszane już z podziwem podczas sceny balkonowej we wzruszająco dziecinnie wypowiedzianych słowach: "Cóż ty za człowiek, żeby w me marzenia mieszać się nocne?" Julia Kubickiej nie zatraca już do końca zdolności dziwienia się, które jest udziałem dzieci, poetów i filozofów. Tylko że barwa zdziwienia stawać się będzie coraz bardziej ciemna i bolesna, gdy w Julii walczy przywiązanie do Tybalta z miłością do Romea, albo, gdy po rozstaniu z Romeem, opuszczona przez wszystkich, liczy już tylko na Ojca Laurentego albo na śmierć. W samym zgonie nie ma rozpaczy, jest znowu zdziwienie, podobne do tego zdziwienia, z jakim po raz pierwszy ujrzała miłość.
Nic łatwiejszego od wypominania tego, czego zabrakło kaliskim wykonawcom Romea i Julii, ale nie wiem, czy taki rejestr może się komu na co przydać. Ważniejsze jest chyba to, co było w nich z Romea i Julii, choćby nawet to było nie zawsze zupełnie dojrzałe i artystycznie pełne. Młodzi aktorzy upraszczali niekiedy Romea i Julię, mieli też nieraz momenty emocjonalnie puste, które wypełniali deklamacyjnością, a jednak udało im się przekazać widzom bardzo wiele poezji miłosnej i przybliżyć im bohaterów szekspirowskiej tragedii.
Kaliskie przedstawienie "Romea i Julii" w reżyserii Jerzego Waldena pokazało ponadto, że - wbrew tradycyjnym przesądom - problem "Romea i Julii" nie jest wyłącznie problemem obsadowym. I kto wie, czy w rezerwie naszych teatrów wobec tej sztuki nie kryło się - obok rozwagi obsadowej - również i trochę niechęci przed odczytaniem na nowo "Smutnej historii Romea i Julii". Już sama problematyka miłosno-obyczajowa tej tragedii nie najlepiej ją przecież rekomenduje w chwili, gdy więcej mówi się i pisze o prezerwatywach niż o poezji miłości. Jak poza tym porozstawiać w sztuce sprawy realizmu, baśniowości, rodzajowości? By sparodiować "Romea i Julię" wystarczyłoby ukazać w konwencji realistycznej czy naturalistycznej wszystkie melodramatyzmy i naiwne nieprawdopodobieństwa tej sztuki. Nawet tło jej zarysowane jest przez Szekspira nieco umownie. Pewnie że nie są to baśniowe Włochy z "Dwóch panów z Werony", ale i we Włoszech "Romea i Julii" znaleźć można wiele z Anglii. Jak wreszcie - i to jest chyba najtrudniejsze - rozsupłać fatalistycznie poplątany tragiczny węzeł sztuki?
Dawniej nie przejmowano się tym wszystkim zbytnio, bo też obchodzono się z Szekspirem dosyć bezceremonialnie. Nie trzeba było nawet - tak jak to czyniły przeróbki Otwaya, Garricka czy Ducisa - wtłaczać "Romea i Julię" w ramki odmiennej poetyki, obyczajowości i etyki, odcinając i odrzucając wszystko to, co odstawało. Wystarczała autonomizacja bohaterów tytułowych, by kochankowie zatracali od razu swą konkretność i stawali się symbolami miłości, czy też nawet samą miłością. Tak jak wystarczało odczytać astrologicznie metaforykę "Romea i Julii" o gwiazdach i przeznaczeniu, aby cały ludzki tragizm sztuki sprowadzić do ślepego fatalizmu.
Inscenizacja Jerzego Waldena rozwiązała tragizm "Romea i Julii" jako tragizm przeżytych form i martwych konwenansów, stających w poprzek życiu. Odwieczna nienawiść Montagów i Kapuletów jest w przedstawieniu kaliskim jednym z kłopotliwych już rekwizytów feudalnych, które są już mocno uciążliwe, ale których nie uchodzi odrzucić. U sług, a zwłaszcza u kapitalnego Samsona (Zbigniew Mak) cały spór przyjmuje już tragikomiczne formy. Nie mają oni wcale ochoty nadstawiać karku dla kaprysów swych panów i dopiero gdy widzą, że ktoś z przedstawicieli wrogich rodów nadchodzi, starają się wystąpić bojowo, ale tak, aby się zbytnio nie narażać. Sami zresztą ich panowie (oprócz Tybalta) są też zmęczeni sporem, ale nie wypada im się pogodzić przez wzgląd na honor rodu, a może także - na widzów ich utarczek.
Miłość Romea i Julii przełamuje z łatwością i bez konfliktów nienawiść rodową, ale wyłącznie w sferze uczuciowej. To, że są członkami dwóch wrogich rodów, nie przeszkadza im wcale się kochać. Ale i oni przecież respektują zewnętrzne pozory feudalnego konwenansu. Dzięki odpowiedniemu ustawieniu bohaterów sztuki (a zwłaszcza Romea) inscenizacja kaliska oczyściła tragizm sztuki z przypadkowości. Tragiczne powikłania wynikają tu z połowiczności bohaterów i ich podwójnego życia. Poddając się choćby tylko pozornie naciskowi opinii rodowej, sami sobie przygotowują katastrofę. Nawet, bez śmierci Tybalta i konkurów Parysa samo już sekretne małżeństwo dostarczyłoby wiele okazji do powikłań. Szkoda więc, że demonizacja Tybalta trochę fatalistycznie uwarunkowała losy kochanków w przedstawieniu kaliskim. Tybalt Wirgiliusza Grynia, bardzo zresztą sugestywny w swej krwiożerczości żbika, był w Kaliszu czymś więcej niż awanturnikiem wyżywającym się w pojedynkach (jak chciał Szekspir), a stał się niemal złym duchem rodziny Kapuletów w zbyt dosłownym znaczeniu.
Inscenizacja Jerzego Waldena nadaje realistyczną funkcję elementom strukturalnym tragedii szekspirowskiej, ale bynajmniej nie usiłuje przemocą ją urealnić zmieniwszy jej konsystencję. Nie odrywając "Romea i Julii" od konkretnego, czasowo-przestrzennego podłoża utrzymał Walden przedstawienie w wymiarach dramatu poetyckiego. Z przekładem Iwaszkiewicza współdziałały w tym dekoracje Karola Gajewskiego, urocze w subtelnej kolorystyce i lapidarne w wyrazie plastycznym (szczególnie w scenie balkonowej i komnacie Julii). Z poetyckiej koncepcji całości nie wyłamyrwały się sceny rodzajowe i komiczne, do czego przyczyniła się najbardziej świetna Mamka (Halina Zbie-rzyńska) i ucieszny Pietrek (Maria Szczechówna), zbytnio może jednak nawiązujący do tradycji teatru elżbietańskiego. Sceny rodzajowe, starannie wypracowane i wtopione w całość, nie przesłaniały nadmierną wypukłością wydarzeń. Starcia i pojedynki miały właściwą dynamikę i rytm dramatyczny, a przekomarzania przyjaciół Romea z Mamką wolne były od wulgarności i odznaczały się ujmującym wdziękiem.
Brzmi to wszystko niemal jak pochwała odwagi teatru prowincjonalnego, można więc sobie pozwolić i na trochę przekory. Miło jest oglądać udane przedstawienie "Romea i Julii" w teatrze prowincjonalnym i dobrze, że teatry nie boją się już tej sztuki. Ale z tego nie wynika wcale, że wszystkie teatry prowincjonalne mogą grać Szekspira i akurat "Romea i Julię", choćby miały na to nie wiem jaką ochotę, a że mają widać teraz coraz częściej. Nie znaczy też to, że Szekspira muszą grać wyłącznie teatry prowincjonalne. Czyżby Szekspir zeszedł już tylko na teatry prowincjonalne? Wtedy pozostałoby nam jedynie zazdrościć prowincji, ale nie Szekspirowi.