Artykuły

Warszawskie Spotkania Teatralne (Gwoździe sezonu)

Przez dziesięć dni mogliśmy mieć wrażenie, że jednak teatr jest tym, co najżywiej przyciąga publiczność warszawską. Najpierw walka o bilety: kłębiący się tłumek przed kasami w dniu przedsprzedaży, najbardziej dziwne telefony protekcyjne, nagle odświeżane znajomości, podstępne próby wyłudzenia choćby wejściówki na miejsce stojące. Potem magiel w foyer i w drzwiach, gdzie nie wystarczała już siła samej teatralnej służby porządkowej. Przed "Biesami" Wajdy sprasowano w wejściu z jednakową demokratyczną brutalnością zarówno najdostojniejszych gospodarzy stolicy, co podstępnych gapowiczów. Gęsto oblepiona widownia, przejścia, balkony, boki sceny. Znalazło kilka butelek z piwem. Tłoczniej i ciaśniej tu było niż na Jazz Jamboree przed miesiącem. Choć występowały jedynie trzy rodzime teatry, i to z prowincji. Z Wybrzeża, Wrocławia i Krakowa.

Warszawskie Spotkania Teatralne stały się wydarzeniem sezonu jesiennego stolicy. Skoro - jak słyszymy - teatr polski jest jednym z żywszych w tej chwili teatrów na świecie, skoro właśnie na Wybrzeżu, we Wrocławiu i w Krakowie "coś się dzieje", skoro przegląd warszawski ma pokazać to wszystko, co najlepsze w ostatnim okresie na scenach pozastołecznych, skoro nie tylko prasowa sława poprzedziła prezentowane prace reżyserskie Okopińskiego, Hebanowskiego, Jarockiego i Wajdy, skoro dokonany przez organizatorów wybór pozycji przywiezionych do Warszawy pokrywał się z grubsza z propozycjami dwudziestu pięciu (na łamach "Teatru") krytyków, skoro od lat kilku sączą nam jak truciznę do ucha żale na temat martwoty scen stołecznych - dziwne by było, gdyby siedemset miejsc na widowni Teatru Dramatycznego świeciło pustkami. Zobaczyliśmy więc w wypełnionej do granic przyzwoitości sali Pałacu Kultury zgodnie z programem - teatr polski, jaki jest w dniu sukcesu. Kiedy trzeszczą drzwi pod naporem publiczności, kiedy chwalą go recenzenci, kiedy zbiera nagrody i pochwały - i kiedy cichnie na pewien czas lament, że pusty, nieciekawy, konfekcyjny i zurzędniczały. To wszystko prawda, ale, drogi Konstanty*), nie powinieneś w takiej właśnie chwili wyjeżdżać - w najbardziej nawet zbożnych celach do Paryża. Byłeś jednym z tych, którzy pracowali na sukces tegorocznych Warszawskich Spotkań Teatralnych. Jak teraz tłumaczyć mojemu zastępcy, że wprawdzie krytyka ma zawsze rację, ale legenda bywa krucha, łatwo stać się może bajką, której każdy chętnie słucha, ale wierzyć w nią już nie ma ochoty?

To prawda, nie pomyliliśmy się pisząc, że Warszawie trzeba pokazać oba przedstawienia Jerzego Jarockiego, "Paternoster" Kajzara z wrocławskiego Teatru Współczesnego i "Szewców" Witkacego z krakowskiego Starego Teatru. Jarocki uznany został za głównego bohatera VII WST. Głosowaliśmy za "Termopilami polskimi" Micińskiego, które rok temu, w adaptacji Stanisława Hebanowskiego, pokazał w Gdańsku Marek Okopiński. Nie ma się czego wstydzić. Za "Maleńka Alicją" Albeego, też z Wybrzeża, głosowało wprawdzie tylko dziesięć osób, ale można wierzyć, że na scenie kameralnej w Sopocie praca Hebanowskiego z Winiarską, Bistą, Igarem, Gordonem i Abbem, ukoronowana następnie deszczem nagród w czasie festiwalu toruńskiego, miała inny, rzetelny i uczciwszy wymiar, że mniej donośnie dźwięczało tam pretensjonalne pustosłowie mętnego ponad dopuszczalne granice autora. Wajdy nie mogła Warszawa nie zobaczyć. Wreszcie - nie nasza wina, że nie przyjechał wrocławski "Thermidor" Przybyszewskiej, w reżyserii Jerzego Krasowskiego, który męskim, bez rozkapryszonego wdzięczenia się głosem mówiłby o sprawach dziś właśnie nas wszystkich żywo obchodzących, że nie zmieściło się już na liście zaproszeń trzecie ("Żegnaj, Judaszu" Iredyńskiego, w reżyserii Konrada Swinarskiego) i czwarte ("Wszystko dobrze, co się dobrze kończy" tegoż reżysera) przedstawienie Starego Teatru, że nie było gdzie pokazać szczecińskiego "Hamleta" Grudy, że nie znamy Dejmkowskiego "Dialogusa de passione" wystawionego w Szczecinie, że teraz dopiero występuje w Warszawie Henryk To-maszewski ze swoim "Snem nocy listopadowej", że gdański "Ulisses" był wprawdzie w Wenecji, ale ominął Warszawę.

Może to być oczywiście wdzięcznym argumentem usprawiedliwiającym, nie zmienia wszakże faktu, że to na co czekała Warszawa, nie stało się. Tu nie chodziło przecież o dobry, sprawny profesjonalnie, inteligentny teatr. O przedstawienie lepsze od "Niewinnych winowajców", czy bardziej jeszcze wydziwaczone od Szajnowskiego "Fausta". O ważne odkrycie repertuarowe, ja kim są na pewno "Termopile polskie", które prócz tego, że wskrzeszają upiory z niezabliźnionej historii pokazują także, skąd wziął się fenomen myśli katastroficznej i drwiących form teatralnych Witkacego; o przywrócenie scenie "Szewców", którzy w okresie niegrania obrośli legendą wizyjnego dramatu narodowego, choć są przecież w złości i rozpaczy pisanym kabaretem politycznym; o tak niezwykły debiut dramatopisarski, jakim jest przeczytana i dopowiedziana teatralnie przez Jarockiego sztuka Kajzara. Czekano - myślę - na jakieś słowo, na hasło, na zawołanie, które jak nowa wiara pozwoli uchwycić się w niecierpliwie wyciągnięte dłonie, gotowe klaskać każdemu, kto rzuci w stronę widowni bodaj strzęp oczekiwanej myśli.

Widownia - czuje się to nie tylko tu, w Warszawie - czeka na coś, co się może wreszcie stanie. Racjonalne, logiczne, oczywiste dla większości, powszechnie akceptowane, ale przecież suche i zdyscyplinowane jak kolumny cyfr są wydarzenia ostatnich miesięcy, niewiele pozostawiające miejsca na uniesienie emocjonalne, wzruszenie i przeżycie. Może teatr tu coś dopomoże? Sprawy realne ubierze w szatę słowa, które przebije się ponad uporządkowaną i zracjonalizowaną codzienność, którą taką właśnie - logiczną i jasną - mieć chcemy, ale której brakuje tego jednego słowa-komentarza, słowa-hasła, słowa-wzruszenia, po którym poznamy, że sztuka ma nam coś do powiedzenia, to właśnie, co czujemy, a czego sami głośno wypowiedzieć nie potrafimy...

To, co najlepsze w teatrze polskim ostatnich miesięcy, ściąga nas natomiast na ziemię. Każe myśleć bardziej o rzemiośle niż o sztuce żywej. O świetnych i poprawnych przedstawieniach, a nie o teatrze, który coś pozwoli przeżyć. Albo zrozumieć. Albo inaczej zobaczyć. A tam, gdzie jakaś była po temu szansa, że chłód misternie wykonanej roboty ustąpi miejsca emocjom - tam pojawiał się nagle kicz, efekcik, pomysł śliczny jak towar galanteryjny. Albo zgrzytnęło wręcz złym, byle jakim teatrem.

Inna sprawa, że mordercze bywają dla przedstawień takie próby konfrontacji. Film wsadzony do puszki, byle dobrze zamkniętej, wędrować może bezpiecznie z jednego krańca świata na drugi. Teatr, w którym złe samopoczucie aktora, inne, spóźnione zapalanie się nieznanego reflektora, inaczej ustawione wejście, zmieniony wymiar okna scenicznego zrujnować może wielomiesięczną pracę i najbardziej zasłużenie budowaną sławę - z trudem znosi takie przenosiny. Wreszcie - niecierpliwe wyczekiwanie na sukces, na potwierdzenie pisanej i szeptanej famy sparaliżować potrafi każde słowo i każdy gest. Nigdy jeszcze festiwal teatralny nie był obiektywnym sprawdzianem prezentowanych na nim przedstawień.

No, dobrze. Widać, jak tu kluczę i uciekam od tematu, byle znaleźć usprawiedliwienie, dlaczego w prostych, męskich słowach powiedzieć nie mogę, że przeżyliśmy w Warszawie dziesięć dni wspaniałego, wielkiego teatru. Szczerze i z przekonaniem zareklamowanego przez krytykę, z niecierpliwością oczekiwanego przez widownię, chlubnie świadczącego o miesiącach dobrej w sumie i rzetelnej pracy. Powód jest prosty. Z pięciu przedstawień Warszawskich Spotkań Teatralnych tylko jedno wytrzymało te próbę - "Paternoster" wrocławskie, w reżyserii Jarockiego. Świetna, wirtuozowska robota teatralna, precyzyjnie nakręcony mechanizm, zadziwiający jednakowym stopniu dyscypliną artykulacji artystycznej, dojrzałością i sprawnością aktorską (Lubaszenko, Komorowska, Nowicz, B. Kierc), rodzajem narracji scenicznej. I tylko jedno przedstawienie - "Szewcy" tegoż Jarockiego - zasługuje na to, by nazwać je wybitną pracą teatralna która robi wiele, by uratować dobrą legendę o ostatniej sztuce Witkacego, dziś w swojej "szewskiej" wizji historii spóźnionej w Warszawie o lat przynajmniej pięć, a jako kabaretowy żart sadystyczno-makabryczny ciągle jeszcze świetniejszej w głośno czytanych, krótkich fragmentach niż jako zabawa historiozoficzna. Co oczywiście nie stoi w sprzeczności ze spostrzeżeniem, że było to najżywiej przyjmowane przedstawienie całej dekady; choć myślę jednocześnie, że sukces ten krzywdził Jarockiego, którego po "Paternoster" nikt zza kulis - jak po "Szewcach" - nie wyciągnął. A to mu się należało.

Tłok największy i oczekiwania największe sprowokował jednak Wajda. Jego "Biesy", zamykające przegląd warszawski, miały najgłośniejszą, najbardziej donośną legendę. Niepokojące to przedstawienie, jak i legenda o nim. Jako próba pokazywania, komentowania, dopowiadania "pomysłami" Dostojewskiego. Jako obrazek, który symbolami, dźwiękami, barwą, naiwną metaforyką i przejmującym skowytem ma ilustrować literaturę tego - proszę wybaczyć słowo - wielkiego pisarza. Dwie, trzy scenki, dwie świetne role (Wojciech Pszoniak - Piotr Wierchowieński; Andrzej Kozak - Kiryłow) w tym przedstawieniu są dużej rzeczywiście klasy. A reszta - reszta budziła aplauz, choć, jak mówi Henryk Szletyński, ucho ludzkie zmuszone do słuchania wrzawy nie potrafi następnie wyłowić ze sceny cichego, zwykłym, przejmująco ludzkim głosem wypowiedzianego słowa - i nic nie słyszy. Tu - postawmy kropkę. Gdzie indziej, w sposób w miarę elegancki, próbowałem przedstawić swoje bardzo odosobnione racje. Zresztą - Puzyna lada dzień wraca. Zdąży myślę na "Biesy", nim pojadą do Londynu.

Przez dziesięć dni mogliśmy więc mieć wrażenie, że właśnie teatr najżywiej przyciąga publiczność warszawską. Nie jest to chyba mylne wrażenie. Tak jak nie są zapewne całą prawdą o teatrze ostatniego roku w Polsce Warszawskie Spotkania Teatralne. Zbyt wiele tu może oczekiwaliśmy. Rozmarzyło się kilku krytyków: zobaczymy - mówili - teatr. Ujrzeliśmy pięć przedstawień i przekonaliśmy się, że nic z tej mechanicznie dodawanej sumy nie wynika. Wynik ciągle jest ten sam: pięć przedstawień. Otóż prawdą jest być może, iż to, co najlepsze - nie jest jeszcze tym, co naprawdę żywe. Byłoby to bardzo proste: z kilku dobrych przedstawień zrobić jeden świetny teatr. Może tak jest, w muzealnictwie na przykład, gdzie ilość Rembrandtów, Rubensów, Tycjanów i Van Goghów decyduje o wartości zbiorów. W życiu bywa inaczej. Nawet "Górnik" grywał swego czasu lepiej od reprezentacji narodowej.

* Oczywiście, mowa o Konstantym Puzynie, naszym stałym krytyku teatralnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji