Artykuły

Teatr studencki: zabawa czy coś więcej?

Co pewien czas próbujemy zajrzeć na podwórko studenckie. Przez niewielką, ledwie uchyloną szparę w kurtynie oddzielającej od siebie te dwa światy: profesjonalnej sztuki scenicznej i teatru bożych amatorów, którzy niczego nie muszą. Ileż w tym źle ukrywanej zazdrości... Nie muszą udawać kogoś innego, niż są naprawdę. Nie muszą być grzeczni wobec pracodawcy, który im daje pieniądze. Nie muszą w terminie od pół roku z góry wiadomym dawać premiery, którą interesuje się często tylko biuro organizacji widowni, zatroskane wykonaniem planu frekwencyjnego. Nie muszą nawet w ogóle zajmować się teatrem, z którego nie żyją, ale którym się po prostu interesują. W chwilach zgnębienia życiem zawodowego teatru próba taka bywała z reguły przynajmniej pouczająca. Gdy nie bardzo wiadomo, co dalej na scenach zawodowych, może stamtąd padnie jakieś dobre słowo? Parę razy tak już się stało...

Niestety. Raporty naszych rzeczoznawców są dziś raczej przygnębiające. Tam również coś się kończy, coś się - tu i ówdzie - ledwie zaczyna. Nieśmiało i ukradkiem. Nic nie wskazuje na to, żeby prognozy na okres najbliższy były zachęcające. Teatralny ruch studencki przeżywa te same kłopoty co sceny zawodowe. Kłopoty z modelem. Kłopoty z repertuarem. Kłopoty ze znalezieniem wspólnego języka ze swoją widownią. Ze znalezieniem sobie miejsca w zmieniającej się stale rzeczywistości. Podobnie jak teatr zawodowy stosuje wstydliwe uniki: bawi się ozdobnikami formalnymi, wdzięczy się naiwną nieporadnością, kokietuje pozornymi głębiami. I podobnie jak w teatrze zawodowym rodzą się tu od czasu do czasu rzeczy żywe, dojrzale artykułowane, autentyczne. Jakieś "Spadanie" (z krakowskiego Teatru STU) - w którym nie o teatr i nie o efektowność rozwiązań formalnych chodzi; jakieś "W rytmie słońca" (z wrocławskiego "Kalambura") - w którym uteatralizowanie literatury zupełnie nie dla sceny przeznaczonej porusza struny wrażliwości współczesnego człowieka; jakieś spektakle pantomimiczne - w których językiem gestu i ruchu udaje się powiedzieć prawdy najprostsze, prymitywne może, lecz ważne. Tu i teraz.

Ale przecież jeżeli nawet sytuacja po obu stronach wygląda podobnie, to wiadomo że porażki czy zwycięstwa w teatrze studenckim znaczą coś zupełnie innego niż na scenie zawodowej. Nie sposób zrobienia się liczy, ale treści, jakie są wypowiadane. Nie rzemiosło, nie fachowość zawodowa, ale myśl zawarta w przedstawieniu. W teatrze studenckim wszystko jest dużo prostsze: ktoś, kto nie ma nic własnego do powiedzenia, nie ma nawet po co wychodzić na scenę. Bełkot zawsze będzie tylko bełkotem, naśladowanie cudzych gestów - małpim teatrem, kopiowanie repertuaru i inscenizacji scen zawodowych - karykaturą sceny dorosłej. Tu niczego nie można udawać, ponieważ właśnie udawanie jest niemożliwe na scenie studenckiej. Porażka czy zwycięstwo jest zawsze zasługą autentyczności lub fałszu postaw, jakie ci młodzi zajmują wobec życia. Inaczej niż w teatrze zawodowym, który dawno już przestał być autentyczny, który żyje tym, że coś udaje, mniej lub bardziej zręcznie, który trwa dlatego, że stał się instytucją. Jeżeli bowiem czegoś zazdrościmy po cichu teatrowi studenckiemu, to przede wszystkim jego spontaniczności. Tego, że zespoły się rozpadają, kiedy nic więcej nie mają do powiedzenia.

Bo nie dlatego narodził się kiedyś w Polsce żywy ruch studencki, że istniały scenki, ale narodziły się scenki studenckie, ponieważ młode pokolenie miało coś do powiedzenia. STS, BIM-BOM czy "Pstrąg" powstały wbrew woli swojego późniejszego mecenasa, życzliwego i przychylnego. Chciały o czymś istotnym dla owych czasów mówić, o ideologii i polityce, które nie muszą być wcale tak drętwe jak to rozumieli dorośli, o prostych tęsknotach i marzeniach młodych ludzi, którym sprzyjał bim-bomowski kataryniarz, zaś niszczył zadufany kogut, o zdrowym sensie stawiania naiwnych, dziecinnych pytań o szaty króla. Szło tam początkowo naprawdę tylko o zabawę. Okazało się, że zabawa ta może mieć bardzo poważny charakter, że coś istotnego z niej wynika. Wtedy - dopiero wtedy - zaczął się teatr. Teatr studencki pozostałby zabawą, gdyby ta zabawa nic nie znaczyła, gdyby nie okazała się wielce potrzebna w życiu społecznym.

Dzisiaj jesteśmy o krok od postawienia teatru studenckiego w jednym rzędzie z teatrem zawodowym. Żądamy od niego spraw poważnych, chcemy, żeby uczył, wychowywał, spełniał swoje zadanie, był dojrzały, mądry i poważny. Jak teatr zawodowy. Żeby przestał być sobą. Żeby stracił charakter zabawy, a stał się instytucją. Dlaczego właściwie? Przecież odebralibyśmy mu wówczas to właśnie, co jest jego siłą. Bezinteresowność i autentyczność. Kazalibyśmy mu udawać to samo, co scenom zawodowym. Udawać gorzej i bardziej niezdarnie, bo niefachowo.

Teatr studencki - na szczęście - żyje i ma sens wtedy tylko, kiedy jest potrzebny. Jest zabawą, którą można w każdej chwili zaprzestać. Zabawą, która czasami coś istotnego może znaczyć. Często jest po prostu zabawą, z której nic nie wynika. Autentyczność teatru studenckiego na tym właśnie polega, że jest wypowiedzią młodego pokolenia. I to ma do powiedzenia, co umie i chce powiedzieć pokolenie teatr ten uprawiające. Jeżeli w jakiejś chwili nic z owych zabaw nie wynika, jeżeli głucho i nieciekawie na tych scenkach - nie teatr studencki trzeba za to winić. Trzeba po prostu czekać, aż myśl jakaś w tej generacji dojrzeje. I najwyżej niepokoić się, że tak długo na to trzeba czekać. Tyle że nie nam - obserwatorom studenckiego ruchu teatralnego - odkrycie prawdy młodego pokolenia o sobie jest przede wszystkim potrzebne. Sami potrzebują tego znacznie pilniej. Żeby radzić sobie jakoś w życiu, w które za lat kilka wejdą jako ludzie dorośli. A wtedy trzeba już wiedzieć, jak się chce żyć i po co. Cenne to będzie tylko wtedy, gdy nauczą się tego sami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji