Artykuły

Księżycowe krajobrazy

Przeszło sto lat dzieli nas od dnia urodzin Arnolda Schoenberga, ale stale jeszcze jest on u nas twórcą mitycznym. Wszyscy o nim słyszeli (jak o Einsteinie), lecz nie grywa się go prawie zupełnie, a rozliczne uprzedzenia, fobie i nieporozumienia utrwalone przed pół wiekiem przez konserwatywną krytykę są ciągle - o dziwo! - żywotne. Kiedy przed rokiem przeczytałem na łamach "Ruchu Muzycznego", że niemoc twórcza zmusiła Schoenberga do schronienia się pod opiekuńcze skrzydła mózgowej techniki dwunastotonowej - a zdanie to wyszło spod pióra muzyka skądinąd mądrego i poważnego - włos mi się zjeżył i ogarnął polemiczno-bojowy zapał, ale po chwili namysłu roześmiałem się i pomyślałem rozsądnie, że jeżeli tych ludzi po tylu latach nie skłoniły do zastanowienia się nawet sądy Strawińskiego, który mimo krańcowo odmiennego nastawienia estetycznego umiał dostrzec kompozytorskie mistrzostwo autora "Księżycowego Pierrota", to przecież ja ich na pewno nie przekonam.

Nie miejsce tu na fachowe wywody, ale nie ulega wątpliwości, że "Księżycowy Pierrot" Schoenberga jest arcydziełem muzyki XX wieku, podobnie jak jego "Rozjaśniona noc' z roku 1899 jest jednym z najpiękniejszych - w najbardziej tradycyjno-romantycznym pojęciu - utworów jakie skomponowano na przełomie stuleci. Istny potok melodycznej inwencji i słodkiej urody dźwiękowej. Jako kompozytor życzyłbym sobie (i wspaniałomyślnie również moim oponentom) takiej twórczej niemocy.

W każdym razie ta trwała opozycja w stosunku do Schoenberga, który dziś jest przecież postacią z historii muzyki, stwarza okazję do czynów pionierskich. Wykorzystał ją Robert Satanowski, wprowadzając oba wspomniane arcydzieła - zresztą w świecie najpopularniejsze - na scenę Opery Krakowskiej. By uniknąć dalszych nieporozumień przypomnijmy, że są to utwory koncertowe, nie pomyślane przez kompozytora jako dzieła sceniczne, a więc mamy tu do czynienia z pewną metamorfozą gatunków.

Zacznijmy od "Księżycowego Pierrota". Frapujący w warstwie muzyczno-instrumentalnej utwór napisany został do cyklu wierszy niezbyt wybitnego belgijskiego poety, Alberta Girauda w niemieckim przekładzie O. E. Hartlebena. Zastosował tu Schoenberg wymyślony przez siebie specjalny sposób melorecytacji tzw. "Sprechgesang", a więc mówiony śpiew, coś pośredniego między śpiewem a recytacją - może to realizować albo bardzo muzykalna aktorka, albo śpiewaczka. Rzecz w tym, że idealna interpretacja pozostaje w sferze abstrakcyjnej koncepcji, bo zawsze jest albo za dużo śpiewu, albo za dużo zwykłej recytacji. Ze skąpych uwag Schoenberga nie ma co wywodzić doktrynalnych tez, bo liczne doświadczenia praktyczne są argumentem nie do odparcia. Przypomnijmy jedno z najważniejszych: w latach dwudziestych odbył się w Wiedniu koncert, w ramach którego zrealizowano "Księżycowego Pierrota" dwukrotnie - w interpretacji aktorki Erik Wagner pod dyrekcją kompozytora w wykonaniu świetnej śpiewaczki (nu naszej rodaczki) Marii Freund pod dyrekcją słynnego kompozytora francuskiego Dariusa Milhauda, który napisał potem: "Stało się dla mnie jasne że nie istnieje ostateczne rozwiązani tego problemu".

Nie rozwiązała go też Jadwiga Gadulanka, zwłaszcza że wszystko predysponuje ją do pięknego śpiewania, tu wypadło jej melorecytować ("sprechgesangować") i to do tego po polsku.

Rozumiem, że była to konieczność podyktowana troską o komunikatywność, ale czułem się tak, jakbym słuchał meaterlinckowskiego "Pelleasa i Melizandy" Debussy'ego po czesku, mimo wielkich walorów przekładu dokonanego przez Stanisława Barańczak. Porównywałem ten przekład z tekstem niemieckim i mogę stwierdzić, że jest w swoim rodzaju majstersztykiem. Wierność tekstowi przy wzorowym przestrzeganiu właściwej akcentuacji stanowi dowód wielkiej sprawności translatorskiego rzemiosła. Ale nawet najwytrawniejszy poeta-tłumacz nie przetransponuje melodii języka, melodii zdania, a właśnie cała warstwa "Pierrota" wywiedziona została najdogłębniej z fonetyki języka niemieckiego.

Niezbyt fortunnie rozwiązano sprawę dokomponowanego do utworu układu pantomimicznego, którego autor - Mieczysław Grąbka dosłownie ukręcił "Pierrotowi" głowę, idąc często po linii dosłownej ilustracji tekstu. Schoenberg, wiedeńczyk z urodzenia, odziedziczył po Schubercie daleko posuniętą niewrażliwość na walory literackie tekstów, do których sięgał jako kompozytor (najlepszym przykładem jego własne libretta!), ale w wypadku "Księżycowego Pierrota" odczuwał potem chyba wyraźnie to pęknięcie - między własną wspaniałą muzyką a dość wątpliwą poezją Girauda - i przestrzegał wykonawców przed próbami interpretacji od strony tekstowo-fabularnej.

Mimo swej wybujałej monomanii był Schoenberg kompozytorem bardzo inteligentnym i kiedy w r. 1940 przygotowywał w Ameryce płytowe nagranie "Księżycowego Pierrota", napisał nie tylko, że trzeba odświeżyć "Sprechgesang", bo czasy się zmieniają i to, co kiedyś mogło się zdawać jeszcze wagnerowskie, może być przyjęte jako coś poniżej Lehara, ale martwił się również, czy uda się wydobyć ów lekki, satyryczno-ironiczny ton, w jakim właściwie był wykoncypowany "Księżycowy Pierrot". Niestety mimo plastycznych finezji Krystyny Zachwatowicz nie odebrałem pajacowato-sztywnego stylu pantomimy jako ironii, była to raczej naiwna zabawa w ekspresjonistyczny Grand Guignol.

Natomiast wykonawcy znakomitej i zawsze bardzo trudnej kameralnej partytury "Pierrota" zasłużyli na pełne pochwały: Jerzy Łukowicz - fortepian i zarazem asystent dyrygenta, Kazimierz Moszyński - flet, Stanisław Przystaś - klarnet, Janusz Miryński - skrzypce, Henryk Żywicki - altówka i Jerzy Klocek - wiolonczela.

Ale dość Pierrotowych problemów. "Noc rozjaśniona" ("Verklaerte Nacht") rozjaśniona była znakomicie. Ten słynny utwór - napisany pierwotnie na sekstet smyczkowy, ale bardziej znany w wersji autorskiej na orkiestrę smyczkową, której słuchaliśmy pod batutą Roberta Satanowskiego w niemal

- poza kilkunastu taktami - wzorowym wykonaniu zespołu smyczkowego Opery Krakowskiej, znalazł doskonałe dopełnienie wizualne w pięknej scenografii Krystyny Zachwatowicz i świetnym układzie choreograficznym Tomasza Gołębiowskiego. Jestem pełen admiracji dla jego sugestywnego, a zarazem nie trywialnego przetransponowania zmysłowo-erotycznego klimatu choenbergowskiej muzyki na formy baletowe, doskonale przy tym zespolone z wybujale kapryśną formą muzyczną. Podobała się również interesująca para solistów-tancerzy: Monika Pawlusiewicz i Marian Żak, a stosunkowo niewielki zespół smyczkowy potrafił osiągnąć prawdziwie romantyczną intensywność brzmienia.

Nie chciałbym powtarzać konwencjonalnych formuł o repertuarowych ambicjach, choć w tym wypadku nasuwają się one nieodparcie. "Księżycowy Pierrot" był oczywiście kontrowersyjny, ale inny chyba być nie mógł, bo jest to dzieło fascynujące i odpychające zarazem, w swej ekspresjonistycznej wyrazowości trudne i obce naszemu współczesnemu odbiorcy. Łatwiejsza i przystępniejsza (lepiej również zrealizowana) okazała się oczywiście neoromantyczna "Rozjaśniona noc", ale jedno nie ulega wątpliwości - wieczór schoenbergowski pozostanie pamiętnym wydarzeniem w dziejach krakowskiej opery.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji