Opera w operze
Z dużym napięciem wyczekiwano pierwszej premiery w Operze Wrocławskiej. Trudno uwierzyć, że do niej tak szybko doszło. Trwał tam przecież kilkumiesięczny strajk, a mimo zawartego porozumienia pretensje części zespołu nie wygasły. Jakby tego było mało, jesienią ubiegłego roku zamknięto widownię, bowiem spadające z sufitu śruby podtrzymujące plafon zagrażały życiu widzów. Nie została jeszcze podjęta definitywna decyzja, czy wyremontuje się tylko plafon, czy też cały teatr poddany zostanie - koniecznemu w najbliższym czasie - kapitalnemu remontowi. W pierwszym wypadku oznacza to, że po dwóch-trzech miesiącach teatr mógłby zacząć normalnie funkcjonować, a w drugim - przerwę kilkuletnią. Sytuacja jest więc dość trudna i raczej nie sprzyjająca pracy artystycznej. Niemniej nowy dyrektor Opery Wrocławskiej Ewa Michnik, która przez kilkanaście lat pracy w Operze Krakowskiej udowodniła, że potrafi z powodzeniem kierować teatrem muzycznym nawet w bardzo trudnych warunkach, zabrała się energicznie do pracy z zespołem. Efekt nie kazał na siebie długo czekać, bowiem mimo ewidentnych problemów w krótkim czasie po zakończeniu strajku doszło do premiery.
W tej skomplikowanej sytuacji Opery Wrocławskiej zrozumiałe jest, że Ewa Michnik zdecydowała się na wystawienie opery kameralnej, bowiem głównym ograniczeniem stała się zamknięta widownia. Stąd też i widzowie, i sama opera zostali umieszczeni na scenie. Ten zabieg jest także uzasadniony, bowiem akcja XVIII-wiecznej opery komicznej Domenico Cimarosy "Impresario w opałach" (prapremiera odbyła się w 1786 roku w Neapolu) rozgrywa się w operze. A co jeszcze istotniejsze, mówi o bolączkach także dzisiejszego teatru, a mianowicie o braku pieniędzy na opłacenie artystów. Impresario w końcu ucieka, a artyści dzielą się resztkami, które pozostały. Nie odpowiadają jednak na pytanie, co uczynić, bowiem czy można żyć bez teatru? W przezabawny sposób Opera Wrocławska opowiada zatem o swoich problemach, które nie dotyczą tylko tej sceny.
Realizacja opery Cimarosy, którą zachwycał się w 1792 roku Stanisław August, a pięć lat później Goethe wypowiadał się o niej wręcz entuzjastycznie - stała się sukcesem. Została przygotowana pod każdym względem profesjonalnie i niezwykle starannie w najmniejszych detalach. Igor Przegrodzki, który podjął się reżyserii, skupił się przede wszystkim na pracy aktorskiej ze śpiewakami, i stąd też charaktery poszczególnych postaci są przekonujące, a to była podstawa do budowania wielu komicznych sytuacji. Wszystko musiało być dopracowane, bowiem publiczność siedzi na wyciągnięcie ręki, wszelki więc fałsz lub potknięcia aktorskie natychmiast byłyby dostrzegalne. Szóstka bohaterów opery została tak doskonale poprowadzona przez reżysera, że wręcz zapomina się o umowności całej sytuacji i wielka jest przyjemność uczestniczenia w nieskomplikowanych perypetiach impresaria i jego artystów. Sprzyja temu pomysłowa i piękna scenografia Małgorzaty Słoniowskiej, która na scenie zbudowała dwie dodatkowe sceny, jakby powtórzenie sceny głównej z portalem, a dookoła widzów prześwitywało zaplecze. Wspaniale współgrały ze scenografią i wyróżniały się bogactwem piękne kostiumy.
Od strony muzycznej i wokalnej opera Cimarosy została równie perfekcyjnie przygotowana. Zza klawesynu niewielkim zespołem muzyków umieszczonych z boku sceny kieruje Tadeusz Zathey. Śpiewacy nadzwyczaj umiejętnie dopasowali natężenie głosu do tych nie najlepszych dla nich warunków. Każdy z nich radzi sobie bez problemu nie tylko w trudnych technicznie ariach, a równie swobodnie czuje się w recytatywach. Najefektowniejszą partię ma słynna primadonna Fior di Spina (rewelacyjna w tej roli Joanna Żmurko), która zaangażowana zostaje, by ratować podupadający teatr. Panuje w nim niezadowolenie i kłótnie, szczególnie pomiędzy podstarzałymi primadonnami, Merliną (Ewa Czerniak) i Dorabelą (Elżbietą Kaczmarzyk). Kompozytor (Andrzej Kalinin), który pisze nową operę dla rozpadającego się teatru, rozpoznaje w primadonnie dawną kochankę, a ich miłość wybucha na nowo. Męki twórcze z tworzeniem libretta, które sam wspaniale przedstawia na scenie, przeżywa Brontolone (Maciej Krzysztyniak). Radzi on tytułowemu impresariowi Polifemo (Radosław Żukowski), by trzymał się od artystek z daleka, a jako impresario nie gardził bałamuceniem, kłamstwem i bezczelnością.
Stanowczo za mało, a raczej prawie w ogóle nie wykonuje się w naszych teatrach muzycznych oper kameralnych, jak właśnie "Impresario w opałach" Cimarosy. A przecież w obecnej sytuacji finansowej tych instytucji właśnie wyszukiwanie tego rodzaju oper i ich wystawianie byłoby rozsądnym wyjściem z sytuacji. Oczywiście nie oznacza to, że należy grać tylko opery kameralne. Tym bardziej że często są to przepiękne dzieła i szerokiej rzeszy melomanów całkowicie nieznane. A najważniejsze, że mogą być wystawiane w miejscach nie przystosowanych do potrzeb teatru, a również nie potrzebują tak wielkiego aparatu wykonawczego jak opery XIX-wieczne. Sapo prostu tańsze w realizacji i częstokroć bardziej interesujące aniżeli dzieła z wielkiego repertuaru. Opera Wrocławska została zmuszona do sięgnięcia po tego typu operę. Dla melomanów jest to rzeczywiście dobra sytuacja, bo nie tylko mają okazję zapoznać się z operą, o której polskie przewodniki operowe milczą, ale także mogą przeżyć wspaniałą zabawę i mają przyjemność obcowania z doskonale przygotowanym zespołem. Tylko to są działania doraźne, bowiem teatr operowy powinien mieć repertuar różnorodny, a taki we Wrocławiu nie jest możliwy, dopóki sprawy remontowe nie zostaną wyjaśnione. Sądzić jednak można - mając za przykład w rekordowo krótkim czasie oddany do użytku po pożarze Teatr Polski - że i z Operą Wrocławską władze wojewódzkie poradzą sobie szybko i bez większych problemów. Ale póki to nie nastąpi, warto uważnie przyglądać się działaniom Ewy Michnik, która w zanadrzu ma jeszcze wiele artystycznych ciekawostek.