Po upadku
Kolejnym premierom sztuki Arthura Millera "Po upadku" towarzyszy atmosfera nieustającej sensacji. Przed rokiem, pokazana po raz pierwszy w Nowym Jorku, wywołała chyba nawet coś więcej niż sensację. Sztuka, której pewne elementy przypominają powszechnie znane wypadki z życia autora, została przyjęta jako autobiograficzne wyznanie. Amerykańska i europejska prasa skorzystała z tej okazji, aby przypomnieć raz jeszcze dzieje małżeństwa Millera z Marilyn Monroe i szczegóły tragedii słynnej gwiazdy. Miller ostro się broni przed imputowaniem mu ekshibicjonistycznych wyznań, zasłania się dobrym prawem pisarza do wykorzystywania własnych przeżyć, odwołuje się do wszystkich znanych utworów, w których autorzy, lekko zawoalowani, ukrywają się pod którąś z postaci. Stara się oddzielić siebie i własne losy od przeżyć bohatera sztuki Ouentina. Z okazji tej sztuki Millera staliśmy się świadkami dość dziwnego przypadku. Autor został przez publiczność zidentyfikowany z postacią swego utworu, czyli stało się coś, co zwykle dzieje się dużo później, wtedy, kiedy i autor i dzieło przechodzą do historii literatury. Nic dziwnego, że cała sprawa nabrała posmaku sensacji. Tym większej, że i pisarz i Marilyn Monroe byli szeroko znani, a śmierć popularnej gwiazdy rzeczywiście wstrząsnęła opinią publiczną. Nie bez znaczenia dla atmosfery wokół tej sprawy jest także i to, że aktorka grająca w prapremierowym przedstawieniu "Po upadku" rolę Maggie była ucharakteryzowana na Marilyn Monroe. A przedstawienie to było - jak szeroko pisała prasa przygotowywane przy współudziale autora. Przed paru dniami "Po upadku" weszło na scenę Teatru Dramatycznego w Warszawie. Zanim powiem kilka słów o tym spektaklu, chciałabym przytoczyć cytaty z amerykańskiej prasy.
NEW YORK HERALD TRIBUNE: "Po upadku" przypomina konfesjonał, do którego Arthur Miller wchodzi jako penitent i z którego wychodzi jako ksiądz.... Sztuka... wydaje się być po prostu i w gruncie rzeczy sztuką o swoim autorze... Trudno uwierzyć, że są to postacie sztuki, oglądamy je tak, jakby podano nam dawny adres p. Millera i zaproszono do jego mieszkania. Wykorzystanie tworzywa, nawet najbardziej intymnego, niekoniecznie musi być zgubne. Miller jest artystą teatru, który zdobył nasz szacunek. Artyście zawsze przysługuje swoboda, a właściwie prawo wykorzystania wszelkich źródeł stojących do jego dyspozycji, wszelkich źródeł, które mają dla niego znaczenie. Nie będziemy go uważali za niewrażliwego, jeśli pod wpływem wyobraźni ręka jego stworzy z tej gliny coś nowego, niezależnego, pełnego i suwerennego.
Pod tym względem sztuka chybia... Nie ma bowiem na scenie Ouentina ani innego człowieka. Jest tylko jedno życie, życie Arthura Millera. Aktor grający Ouentina przemawia do nas jakbyśmy byli jego telefonicznymi rozmówcami. Pragnie on zgłębić sekret swego wyobcowania, swoich niepowodzeń z trzema, co najmniej, kobietami. Wydaje mu się, że ten sekret polega na tym, że każdej z tych kobiet obiecał bezgraniczną miłość. Dziś wie, że żaden człowiek nie jest w stanie dotrzymać takiej obietnicy. Jaka mniejszej wagi obietnica godna jest człowieka? Ouentin rozmyśla, monologuje, wykłada, krzyczy, wzrusza ramionami. We wszystkich jego poszukiwaniach nie ma jednak nic konkretnego, nic przekonywającego. Poszukiwanie jest czysto werbalne, retoryczne. Ponieważ autor nie zdobył się na najmniejszy nawet dystans, chociażby taki, który umożliwiłby mu wyobrażenie innego człowieka - doszło do tego, że zdaje się on roztrząsać samego siebie, pobłażać sobie samemu, a w pewnej mierze, niczym gromowładny Jehowa, usprawiedliwiać sam siebie".
Jeszcze jeden cytat. TIME: "Furie, które prześladują pisarza to jego matka, jego pierwsza żona i jego druga żona Marilyn Monroe. Łatwo można przejrzeć, że autor przebrał się za prawnika nazwiskiem Ouentin, a Marilyn Monroe występuje jako pieśniarka kabaretowa Maggie. Niepohamowana szczerość autobiograficzna Millera stawia widzowi i krytykowi kłopotliwe zadanie oceniania postępowania autora i jego kodeksu życiowych reguł... Morał sztuki brzmi: "Jeżeli życie staje się nie do zniesienia - znajdź nową kobietę i zacznij życie od nowa". Morał taki, abstrahując od tego, że ignoruje obowiązek, pozbawiony jest wszelkiego tragizmu".
Posłużyłam się autorami amerykańskimi, ponieważ ich opinie na temat autobiograficznych elementów w "Po upadku" powinny być miarodajne. Bowiem sztuka Millera - tak to niestety jest - nie daje się od autora odedrzeć, a jeśli już się tę operację przeprowadzi - niewiele pozostaje. Seans psychoanalizy? To bardzo prywatna i trochę żenująca sprawa. W gruncie rzeczy nic z tego pokazu nieczystego sumienia nie wynika. Quentinowi ciążą związki z ludźmi jacy są wokół niego, nie chce podejmować odpowiedzialności za nikogo. Ale czuje, że niezależnie od jego woli, zostanie tą odpowiedzialnością obciążony i to nie tylko za to co sam świadomie spowodował, ale i za to, czego nie cbcial, a co się stało mimo jego woli. Buntuje się przeciw tej konieczności, próbuje sobie wmówić, że to poczucie odpowiedzialności a raczej winy płynącej z niechęci do jej dźwigania, wynika z jego nadmiernej wrażliwości i bezwzględności innych, że jest rezultatem pewnych konwencji obyczajowych, myślowych schematów. Co rzeczywiście jest pomyłką. Bunt Ouentina jest tyle jałowy intelektualnie co wątpliwy z moralnego punktu widzenia. I kiedy w końcu godzi się ponieść odpowiedzialność za życie kobiety, którą kiedyś kochał - nie przekonują nas jego tragiczne gesty. Tym bardziej, że jest już następna, która przeszła przez obóz koncentracyjny, ma za sobą twardą i gorzką szkolę życia i - jak się Quentinowi zdaje - uwolni go od ciężaru "posiadania innych" skazanych w nim na dożywocie i zadających mu tortury". Czy człowiek nie jest po prostu ofiarą ludzi pozbawionych poczucia winy? - pyta Ouentin.
Spektakl w Teatrze Dramatycznym reżyserował Ludwik René. To jeszcze jedno piękne, czyste, bezbłędnie przeprowadzone przedstawienie świetnego reżysera. Bardzo proste i bardzo sugestywne dekoracje są dziełem jeszcze jednego mistrza - Jana Kosińskiego. Ouentina gra Jan Świderski, ani na chwilę nie schodzi ze sceny, wszystko co się dzieje jest projekcją jego myśli, ilustracją do tez, które próbuje budować. Rola jest niewątpliwie bardzo trudna, wymagająca znakomitej techniki, umiejętności koncentrowania uwagi widowni. Jan Świderski, mimo wszystkie mankamenty tekstu, zwycięża jako aktor. Świetną postać Maggie stworzyła Elżbieta Czyżewska. Jest wzruszająca i prosta, piękna i kapryśna. I bardzo nieszczęśliwa. Czyżewska w tej roli dokonała czegoś co warte jest podkreślenia - przełamała w swoim aktorstwie -to, co trochę od niej odstręczało, ten jakiś jakby minoderyjny ton, czy może należałoby powiedzieć raczej: infantylny ton. To duży sukces, sukces świadczący o pełni dojrzałości. Wymienię jeszcze Ryszardę Hanin w roli Matki Ouentina - poza tym sztuka ma jeszcze liczną i dobrą obsadę aktorską.
Mimo wszystkie krytyczne uwagi dobrze się stało, że mogliśmy obejrzeć tę pierwszą, po dziewięciu latach milczenia, sztukę Millera. Jeśli się już o czymś plotkuje, jeśli już coś wzbudza tyle kontrowersji - dobrze jest mieć możliwość naocznego przekonania się jak rzecz wygląda z bliska. Wiele znaków wskazuje na to, że sztuka będzie grana w Polsce na niejednej scenie - a więc radzę ją zobaczyć.