Artykuły

"Don Carlos" w Bytomiu

W autobusie operowym, wiozącym śpiewaków ze Stalinogrodu do Bytomia panuje niezmierne podniecenie. Właśnie odbyło się przedstawienie murzyńskiej opery "Porgy and Bess" dla ludzi teatru. Ożywione komentarze krążą przede wszystkim wokoło reżyserii. Niezwykłość przeżycia jest tuszowana znanymi nam już "argumentami": to są Murzyni, a poza tym śpią na złocie, więc "nic nie robią, tylko pracują nad sobą" itd. W pewnym momencie jedna z poważnych chórzystek powiada: "To za bardzo denerwujące, zbyt ciężkie rzeczy dzieją się na scenie, to się strasznie przeżywa".

Autorka tych słów ani się spodziewała, jak wielki komplement rzuciła pod adresem realizatorów "Porgy and Bess". Bo zważmy: czyż "Halka", "Rusałka", "Eugeniusz Oniegin", "Rigoletto", i inne opery, grane w ostatnich miesiącach na scenie bytomskiej, są mniej ostre? A czy zawsze widzowie wychodzą silnie wzruszeni tragedią Halki lub Bigoletta? A "Don Carlos"? To już na pewno powinno wstrząsać.

Verdi lubił mocne tematy. Z Schillera wziął wszystko, co tylko mówiło o dwóch drogich mu sprawach: o wolności i o wiel­kiej, namiętnej miłości (opery "Joanna d'Arc", "Zbójcy", "Luiza Miller" podług "Intrygi i miłości" oraz "Don Carlos"). Zresztą po te same problemy sięgnie do Wiktora Hugo ("Rigoletto") i Szekspira ("Otello"). Czuwając nad przeróbką dramatu Schillera na libretto dla swojej opery przyjął Verdi daleko idące zmiany: najważniejsza z nich to zaostrzenie roli inkwizycji. Jakże wymowny fakt dla bojownika o wolność Włoch, zbuntowanego przeciw państwu papieskiemu! A już jeśli chodzi o siłę przeżycia - to niczego nie brak w tym dramacie. Tragiczna w samym założeniu miłość infanta i macochy, przerażająca sytuacja władcy połowy świata - a człowieka osamotnionego, drżącego przed inkwizycją; straszny terror hiszpańskiego kościoła, nieludzką systematycznością i brutalnością przypominający krwawe obrzędy czcicieli kartagińskich i meksykańskich molochów - wszystko to razem stanowi materiał wybuchowy, umiejętną ręką nagromadzony; dobrze podany może w sumie stworzyć widowisko, które słuchacz powinien długo zapamiętać.

Powiedzmy od razu, że bywalcy opery bytomskiej nie wychodzą wstrząśnięci. Owszem. Niektóre sceny indywidualne i małe zespoły mogą się bardzo podobać. Liryczne momenty w rolach Don Carlosa i Elżbiety, słynna aria Filipa, kilka znakomitych duetów i scen ensemblowych - uderzają przede wszystkim muzykalnością wykonania, na ogół pięknym materiałem głosowym i dużą kulturą sceniczną.* Ale to rzecz muzyki - ostatecznie "Don Carlos" to jedna ze złotej serii oper Verdiego, a Opera Śląska ma od dziesięciu lat ustaloną sławę dobrze skompletowanego zespołu śpiewaczego. Trzeba powiedzieć, że reżyser podszedł do tych scen bardzo taktownie, zupełnie słusznie nie obciążając ich niepotrzebnymi ruchami, dając możność muzyce pełniejszego wybrzmienia. Ta strona opery jest najbardziej przekonywająca, bierze publiczność, a nawet chwilami wzrusza.

Ale przecież strona liryczna opery, najbardziej "operowe" elementy widowiska to nie wszystko "Don Carlos" posiada wielkie sceny zespołowe, wśród których autodafé i bunt ludności wysuwają się na czoło. Niestety, tu inscenizacja zawodzi na całej linii. Gdy ukazuje się na scenie rusztowanie, stos, na którym mają spłonąć heretycy - oczekujemy najwyższych napięć. Muzyka drastycznie podkreśla to oczekiwanie rodzajem makabrycznego fandanga. I wtedy na scenę wchodzi procesja, złożona z trzydziestu kilku osób (może więcej?). Ustawienie ich jest takie, że widz bierze ich nawet za znacznie mniejszą garstkę, niż jest w istocie. Ukazanie się ofiar inkwizycji nie robi żadnego wrażenia, bo przed chwilą sala pokładała się z uciechy: pięciu półgołych drabów okładało się batogami z bawełnianych nitek w taki sposób, żeby się nawzajem nie zadrasnąć. Ta szampańska scena powraca w tej odsłonie kilkakrotnie. Niestety, spontaniczna reakcja sali, nie przewidziana przez reżysera, przyczynia się do "położenia" tandetnie wykonanego efektu, jakim miało być "podpalenie" stosu.

Można się spierać o różne koncepcje - można popierać bogatą, pompatyczną wystawę (zresztą miało to być w założeniu Verdiego okrasą tej opery) lub - przeciwnie - jakieś nowatorskie, na przykład ekspresjonistyczne potraktowanie scen masowych na wzór schillerowskich "Dziadów". Na pewno jednak nie można ich realizować tak jak w Bytomiu, gdzie naiwność i brak koncepcji bawią wprawdzie publiczność, ale nie usprawiedliwiają podjęcia tak wielkiego i artystycznie odpowiedzialnego zadania. Do tego nieudane dekoracje: pozbawione jakiejkolwiek dramaturgicznej koncepcji i poetyckości prawie bez wyjątku kłócą się i z muzyką i z dramatem (najlepsze są w obrazie z arią Filipa). Nie chodzi o to, że silą się one na "awangardowość" w guście, który powszechnie wciskał się na scenę przed 20 - 25 laty. W tym stylu też mogą być rzeczy udane lub nie. Bytomskie dekoracje Józefa Szajny, zarówno jak niektóre kostiumy, są niedobre, nie wiążą się z dramatem. Wreszcie niezręczny, pozbawiony krzty poezji przekład dorzuca jeszcze jedną trudność, której nie mógł przemóc reżyser. Jeśli chodzi o przekłady, to jak wiadomo jest to także tajemniczy rezerwat, zbyt blisko umieszczony Centralnego Zarządu OFIM, żeby można się było zorientować w założeniach jego polityki.

Na odjezdnym bardzo charakterystyczna rozmowa: "No tak, ten spektakl to nie to co premiera, to już siódme przedstawienie, aktorzy pozapominali, co gdzie mają robić". Nasuwa się oczywiście najprostsze pytanie: dlaczego 117, 238 itd. przedstawienie "Porgy and Bess" (żeby nie mówić po prostu o naszym polskim teatrze dramatycznym, ale to widać za bliskie, żeby dostrzegać), więc dlaczego któreś tam z kolei przedstawienie opery murzyńskiej nie jest gorsze niż premiera? I tu rozwiązuje się wór przyczyn: złe uposażenia, brak czasu, wadliwy ustrój opery, niedobra organizacja pracy, plan usługowy... słowem przyczyn tak wiele, że albo uwierzy się, że choroba jest nieuleczalna, albo przyczyny będzie się szukać gdzie indziej.

I sądzę, że leży ona gdzie indziej. W tym, że zaczynając od władz Centralnego Zarządu Instytucji Muzycznych, na kierownictwie artystycznym poszczególnych oper kończąc, uważa się mimo wszystko sprawę teatru w operze za rzecz drugorzędną. Szanuje się oficjalnie osiągnięcia Schillera, Bardiniego, Merunowicza (pokątnie rzecz prosta się je krytykuje), ale nie widzi się możności stosowania ich doświadczeń na co dzień. Chodzi o to, że opery nie stwarzają zachęcających warunków ani atmosfery dla pracy reżysera (chyba, że kierownikiem opery jest człowiek o takim zrozumieniu dla tych spraw, jak np. Zygmunt Latoszewski). Przytoczony tu opis spektaklu nie chce bynajmniej całą winą za niedobre przedstawienie obciążyć reżysera. Przeciwnie: rozmowa z Jerzym Zegalskim mogła łatwo przekonać, że zna on swoją robotę, tylko po prostu nie widzi sposobu, jak ją w operze przeprowadzić. Organizacja pracy jest tego rodzaju, że tylko dwa razy można było próbować na scenie! A tymczasem "Don Carlos" ma aż potrójną obsadą (czy nie przesada?) i to wykorzystywaną "w kratkę", tak że śpiewacy są narażeni na najrozmaitsze niespodzianki natury aktorskiej. W tych warunkach reżyser musi rezygnować z wszelkich ambicji, łatać poszczególne sceny; ciągła zmiana wykonawców utrudnia mu wprowadzanie korektur. Gdybyż tu były dwie sztywne obsady - byłoby wszystko dobrze. Tymczasem np. wykonawczyni głównej roli nie wie, kogo będzie miała za partnera w następnym przedstawieniu.

Zespół opery bytomskiej składa się z wytrawnych śpiewaków, z których większość rozumie, że opera to teatr, tęskni za stałą robotą reżyserską. Ilekroć udawało im się pracować pod dobrą ręką (np. w "Damie pikowej" - z Bardinim) - umieli z siebie dać bardzo dużo, a rozwijani stale, mogliby się dziś stać zespołem znakomitym nie tylko pod względem wokalnym. Wydaje się, że sprawa inscenizacji, reżyserii, gry aktorskiej, przyswajania sobie założeń wielkiego, światowego teatru operowego naszych czasów, doskonalenia warsztatu scenicznego - to wszystko nie może być zdane na dobry humor lub dobrą wolę kierowników poszczególnych placówek. Ostatecznie po to istnieje Centralny Zarząd, żeby również czuwać nad stroną ideową teatrów operowych. W okresie dziesięciolecia każda z naszych dzielnych oper, w tym również opera bytomska, wzięła praktyczny udział w dyskusji nad tym, jak rozumiemy widowisko operowe. Wnioski z tego powinny być wyciągnięte przynajmniej w sensie zachęty do eksperymentu, poparcia każdego wysiłku, w sensie stworzenia jakiegoś stałego szkolenia aktorskiego, ułatwienia pracy reżyserskiej, właściwego rozkładu pracy w teatrze itd. Bez tej pomocy będziemy się cofać, zamiast iść drogą w dziesięcioleciu wytkniętą.

Powtórzmy jeszcze raz: nikt przytomny nie żąda wprowadzenia do opery metod teatru dramatycznego. Natomiast ostatnie dziesiątki lat przyniosły świetne rozwiązania zarówno poza Polską (że wymienimy tylko dorobek Stanisławskiego), jak i u nas w kraju. Jeśli nie chcemy zaprzepaścić tej wielkiej pracy, jeśli nie chcemy zmarnować wielkiego renesansu opery w społeczeństwie polskim - musimy natychmiast otoczyć mądrą opieką sprawę teatru w operze. Postępując inaczej szkodzimy polskiej kulturze muzycznej i krzywdzimy zdolnych, pełnych dobrej woli śpiewaków.

Opera posiada aż potrójną obsadę - trudno tu wymienić wykonawców, zwłaszcza skoro program wymienia wszystkich, ale nie precyzuje i (np. przez podkreślenie, ptaszki, kreski itp. znaki umowne, stosowane w innych teatrach), kto gra właśnie dzisiaj. Podobnie przedstawieniem dyrygował po raz pierwszy drugi dyrygent, którego program w ogóle nie wymienia. Opuszczam jego nazwisko nie dlatego, bym nie mógł się dowiedzieć, ale dlatego, że jest obowiązkiem instytucji podać nazwiska wykonawców do wiadomości publiczności. Dlatego też nie wątpię, że Dyrekcja zechce nadesłać listę wykonawców 7 przedstawienia "Don Carlosa". W obsadzie premierowej Filipa II gra Adam Kaznowski, Don Carlosa - Bogdan Paprocki, Rodryga Pozę - Andrzej Hiolski, Wielkiego Inkwizytora - Stefan Dobiasz, Mnicha - Piotr Braski, Elżbietę - Janina Rozelówna, Księżnę Eboli - Krystyna Szczepańska, Tebalda - Irena Ligocka, Lermę - Mieczysław Posłuszny, głos anioła - Apolonia Bukietyńska. Anonimowość programu nie pozwala na wymienienie z imienia tak dobrych (kreacji, jak pełna umiaru postać Elżbiety, z talentem zagrany Inkwizytor, czy też ambitne usiłowania wykonawcy roli Don Carlosa. Orkiestra brzmiała bardzo dobrze (nie zawsze można się zgodzić na tempa), zasługę należy niewątpliwie podzielić pomiędzy dyr. Ormickim i jego anonimowym zastępcą, a przede wszystkim przypisać ambitnemu, stale rozwijającemu się zespołowi muzyków tej orkiestry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji