Artykuły

List od papkina

"Zemsta" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Marta Uszyńska w Didaskaliach.

Cieplak lubi pracować na tekstach zdefasonowanych. Lubi, bo widzi to, co w nich śpi przykryte grubą warstwą naszych przyzwyczajeń, a także anachronicznym brzmieniem samego tekstu. Szuka prawdziwej intencji autora, by przedstawić współczesnych sobie, żywych ludzi. Tym razem cała dziewiątka bohaterów, od Papkina po Mularzy - jest równie żywa i współczesna. To właśnie gra aktorów tworzy spektakl. Wszystkie inne efekty (scenografia, muzyka) pełnią jakby rolę dodatku, wtapiając się w tło.

Kiedy już podniesie się czerwono-złotawa kurtyna, okazuje się, że scena zabudowana jest głównie rusztowaniami, brudnymi od wapna, z walającymi się wiadrami, cegłami, folią i całym tym bałaganem, który można spotkać na budowie. Rusztowania tworzą mało stabilny pomost pomiędzy siedzibą Cześnika Raptusiewicza (Wojciech Kalwat) i Rejenta Milczka (Piotr Kazimierczak), przy czym obie części zamku są kopią architektury z drugiej strony rampy te same pilastry. te same rzeźby, ten sam purpurowy plusz i nawet balkon Cześnika jakby żywcem przeniesiony z widowni. Na scenie stoi ponadto stół, przy którym siada Cześnik, a po prawej stronie, tam, gdzie powinna być dziura w murze, wisi sznur na bieliznę. Tak wygląda zamek, zamieszkiwany po sąsiedzku przez dwóch zaprzysięgłych wrogów: dwie retro-ekskluzywne wysepki a pomiędzy nimi od lat pewnie stojące rusztowanie. Dwaj bohaterowie są na wskroś swojscy i współcześni. Twarze bez sumiastych wąsów, sylwetki, nie złagodzone kontuszami ukazują ich w całej prawdzie i śmieszności oczywiście. Ale nie jest to śmieszność beztroska za bardzo są do nas podobni.

Grupka bohaterów, narysowanych, zgodnie z intencją autora, grubą kreską, jest jednak prawdziwa i ludzka. Cześnik jest bardzo pewny swego w każdej sytuacji i o każdej porze. To typ absolutnie pozbawiony samokrytycyzmu, któremu wciąż wydaje się. że świat istnieje wyłącznie na jego usługi. Nie słucha nikogo, wszystko wie najlepiej. Nie przyjmuje do wiadomości, że się zestarzał, albo że garnitur, w którym ma zamiar prosić o rękę Podstolinę, jest na niego od dawna za ciasny. Nie zraża go własna śmieszność - on jej istnienia po prostu nie podejrzewa! Jego wybuchy złości są naprawdę groźne, nawet gdy nie zdąży jeszcze podnieść głosu. Gromowładnym spojrzeniom towarzyszą bowiem odgłosy z offu przypominające trzęsienie ziemi i kruszące się mury oraz prawdziwy spadający z góry tynk. Lewa część zamku dosłownie więc trzęsie się w posadach od złości swego nadpobudliwego właściciela. Dźwięki, dochodzące prawej jego połowy, atmosferą przypominają nieco filmy o rodzinie Addamsów. Pozbawione klamki drzwi odsuwają się i zasuwają bez pomocy, sam zaś Milczek, ubrany w nieskazitelnie białą koszulę, kamizelkę oraz elegancką muszkę, choć prawie zawsze przymilnie uśmiechnięty, ma również w sobie coś demonicznego, zwłaszcza gdy, niczym trumnę z wampirem w środku, otwiera laptopa - swoje główne narzędzie walki ze światem i zarazem jedyne okno na świat. Jego część zamku to prywatny świat posłuszny jego rozkazom. Jest tu jego wszechpotężny laptop. są oddani mu ludzie, jest nawet prywatny Bóg, którego wola zawsze zgadza się z wolą Milczka. Swoją wolę wymusza on za pomocą przymilnej perswazji, jak w przypadku Podstoliny (Teresa Kwiatkowska), szantażem, jak przy Papkinie (Piotr Łukawski) lub próbą prania mózgów, jak w scenie z Mularzami (Sylwester Woroniecki i Sebastian Grek). Rejent wydaje się więc bliźniaczo podobny do swego sąsiada - równie jak tamten pewny swojej władzy i nie zrażający się niepowodzeniami.

Pomiędzy takim młotem i kowadłem reszta bohaterów, sympatycznych, ale też niepozbawionych wad, próbuje przeprowadzać swoje małe intrygi lub przynajmniej zachować dla siebie trochę świętego spokoju. I znowuż odarci z kostiumów i peruk, przedstawiają się nam zaskakująco, choć nie odbiegają bardzo od tradycyjnych interpretacji. Postolina, dama nie pierwszej młodości, trzykrotna wdowa, była kochanka Wacława - jest najprawdziwszą, wyjętą wprost z dowcipów, tlenioną blondynką, umalowaną i ubraną tyleż wyzywająco, co kiczowato, wybuchającą co chwila śmiechem, na tyle jednak serdecznym i szczerym, że (zwłaszcza w połączeniu z wyznaniem: "bo ja rzadko kiedy myślę...") - budzi on autentyczną sympatię i bywa bardzo zaraźliwy.

Pełen uroku jest też Dyndalski Włodzimierza Kłopockiego, choć urok jego w pełni rozkwita dopiero w ostatnim akcie. Ale zarówno monolog wygłoszony nad śmietniczką, na której wśród strzępków papieru widnieje gdzieś, dostępna tylko jego tkliwemu wzrokowi, literka "B", jak i scena, gdy do jego i Cześnika uszu dochodzą odgłosy weselnej zabawy i Dyndalski. z błogim wyrazem twarzy, zaczyna nieznacznie podrygiwać, budzą na widowni zgodne głosy zachwytu i rozczulenia. Wacław i Klara nie przypominają w niczym ćwierkających gołąbków w typie Romea i Julii. Wacław (Jakub Papuga) to zwyczajny chłopak, mocno stąpający po ziemi, nie żaden anioł (coś tam przecież było z tą Podstolina...). ale też człowiek, który zmądrzał i teraz wie już, czego chce i czuje się odpowiedzialny. Najpierw za siebie, potem za ukochaną kobietę, wreszcie i za swego ojca. Na zgodzie między nim a stryjem Klary od pewnej chwili naprawdę mu zależy. Klara z kolei jest młoda, jakoś niewinna (biega w krótkiej białej sukience w kwiaty, a na szyi. niczym nastolatka, nosi kolorowe serduszko), śmieje się. jest spontaniczna, trochę przekorna, trochę kapryśna. Ale zarazem wie. czego chce. Wacław i Klara spotykają się na najwyższej kondygnacji rusztowań, w jakiejś prawie podniebnej strefie. Oddzieleni od siebie przerwą w podeście, mogą jednak prowadzić dialog.

Obserwując tę scenę (jak i następne) można się dziwić, że brak tu zwykłych emocji, towarzyszących zakochaniu. Żadnych namiętnych spojrzeń w oczy. żadnego chwytania się za ręce. choć fizycznie - mimo odległości - byłoby to możliwe. Ale szybko staje się jasne, że ci młodzi albo mają ten etap dawno za sobą. albo w ogóle nie mieli czasu o tym myśleć, przygnieceni ciężarem przeciwności i zmartwień. Są ze sobą tak blisko, że nie potrzebują sobie tego udowadniać. Są przyjaciółmi, mają swoją miłość i wspólny cel - w dążeniu do którego wzajemnie się wspierają. Gdy w niemym porozumieniu siadają obok siebie na brzegu sceny i zanim jeszcze zaczną mówić, w ich trwaniu razem rozpoznajemy, jak głęboka jest miłość, która ich łączy. Aż dziwne, skąd się tam wzięli tacy silni, czyści, mądrzejsi od całej reszty, gotowi do walki nie tylko w swoim interesie, ale też i dla dobra innych. Postać Klary ma w sobie coś jeszcze - tę esencję kobiecości, którą Cieplak tak lubi się zachwycać. Tę wewnętrzną siłę, jasną i pewną, którą miała Rachela w "Historii Jakuba", trzy Maryje z "Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu", bohaterka "Hotelu pod Aniołem", która prześwieca przez postać Joanny w "Nartach Ojca Świętego" czy panny młodej w "Słomkowym kapeluszu". Monolog, w którym po wyjściu Klary Wacław rozwodzi się nad niezwykłością kobiecej natury, zawsze wydawał mi się niezręcznie dolepionym. przydługim dodatkiem, psującym wartki bieg akcji. U Cieplaka ten monolog jest jednym z najpiękniejszych momentów spektaklu. To prawdziwy pean na cześć kobiecości, wypowiedziany z prostotą i prawdą.

Niezwykły jest Papkin. Z żałosnego błazna we francuskiej peruce Łukawski wydobył niespodziewane rysy - Papkin stał się na powrót człowiekiem z krwi i kości. Ma około trzydziestki, jest nieco przy tuszy, starannie ogolony, jego strój to dziwne połączenie wszelkich stylów, mające zapewne podkreślać jego męski czar: glany, bojówki, koszule w różnych kolorach (podobnie jak Podstolina, Papkin lubi się przebierać), zawsze z postawionym kołnierzykiem i wyzierającym zza dekoltu grubym złotym łańcuchem. Zamiast peruki głowę jego zdobią długie, starannie wypielęgnowane kędziory. Niezbywalna Artemiza przybrała zaś kształt... kija bejsbolowego. Przesada i kameleonowa zmienność (jakże przydatna w różnych sytuacjach życiowych) przejawia się również podczas występu z piosenką o kocie. Tak, tak, jest to prawdziwy występ i to występ gwiazdorski. Sam artysta zdaje się być absolutnie przekonany, że wyłącznie dla tego występu publiczność wydała pieniądze i przyszła do Teatru Polskiego. Władczym gestem natchnionego demiurga Papkin zamienia światło dzienne na blask reflektorów. Drewniana Artemiza spontanicznie zmienia się w mikrofon, do którego gwiazdor wyśpiewuje pierwszą zwrotkę, ściskając go namiętnie i mając wzrok pożądania mgłą zasnuty. Pierwsza zwrotka brzmi jak coś pomiędzy Stachurskym a Michałem Wiśniewskim. Druga dla odmiany wybrzmiewa lotnie, triumfalnie, prawie operowo. Przy trzeciej Papkin wspina się po rusztowaniu przy rockowym wtórze Kormoranów (wygląda to troszkę jak wspomnienie musicalu "Metro") skąd wydziera się zapamiętale, wydobywając z siebie całą rockową ekspresję, po czym skacze na scenę, improwizując gitarową solówkę (w roli gitary znów Artemiza). wreszcie pada na ziemię, wyczerpany do cna. Ale dla takich pięciu minut warto było żyć, zwłaszcza że publiczność, szczególnie ta licealna, potrafi docenić prawdziwy talent... To wszystko jednak zmiany powierzchowne - pod nowym kostiumem Papkin nadal jest tym samym śmiesznym tchórzem i pyszałkiem, niezdolnym do trzeźwej samooceny egocentrykiem. Prawdziwie zaskakujący staje się Papkin dopiero później. Czasem potrzeba nie lada wstrząsu, by wydobyć z głębi ludzkiej duszy jej prawdziwe, najgłębsze pragnienie. A Papkin przecież przeżył taki wstrząs. Myśląc, że został otruty przez Rejenta, staje oko w oko z tajemnicą śmierci. I choć wyśmiewa się z niego Cześnik, Dyndalski, nawet Klara, on już wcale taki śmieszny nie jest. Nagle jego cierpienie staje się poważne. Gorzkie słowa, które mówią o samotności i odrzuceniu, wypowiedziane są już bez przesady. Papkin siedzi wtedy na kupce cegieł (zajęci intrygą towarzysze zdążyli wyrzucić go od stołu) i w samotności pisze testament. Nagle okazuje się, ze Papkin po prostu, jak każdy, spragniony jest miłości i akceptacji, i że to nie jest ani śmieszne, ani dziwne.

Oczywiście, nikt nie zwraca na niego uwagi. Akcja toczy się na pełnych obrotach, a na jej marginesie rozgrywa się dramat człowieka przygotowującego się na śmierć. Podczas gdy i na scenie buzuje życie - przepychanki, intrygi, ideały, walka o miłość - Papkin snuje się gdzieś po kątach, znika i powraca, nie zauważany przez nikogo, by w końcu przyjść i przynieść z sobą odpowiedź. Kartka z testamentem, który nikogo nie interesował, zamieniła się w samolocik. Ten sam samolocik, który zataczał coraz wyższe kręgi w ręku jednego z bohaterów Cieplakowej "Księgi Hioba". Samolocik, którym można unieść się aż do Nieba. Papkin bez słowa przypina go do linki i puszcza w widownię. Podczas ostatniej sceny bohaterowie stoją, wszyscy razem, na proscenium. Rejent i Cześnik próbują, jeszcze niepewnie, zawrzeć zgodę (powtarzają te same kwestie dwukrotnie, jakby nie mogąc uwierzyć w możliwość pojednania, ważą to słowo, jakby dziwiąc się jego brzmieniu), ich twarze mają ten sam zamyślony, nieco zdumiony lecz dziwnie spokojny wyraz. I gdy tak stoją wszyscy obok siebie, gdy najpierw Wacław a po nim Klara wypowiadają słowa o Bogu, który poda rękę, ich oczy śledzą lot Papkinowego samolociku, który unosi się nad zadzierającą głowy publicznością niczym biały gołąbek. Cześnikowe "mocium panie", wypowiedziane z jakąś nową nutą w głosie, kończy scenę. Zawiesza ją w powietrzu, ponad naszymi głowami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji