Śnięte drzewa
"Sława i chwała", jako powieść rzeka, niosąca splątany gąszcz losów ludzkich, na pewno z trudnością daje się przełożyć na język sceny. I to nie tylko ze względu na luźną, swobodną strukturę, ale również dlatego, iż jej istotną materię stanowią niekończące się rozmowy bohaterów o życiu, sztuce, samotności, przemijaniu. Są oni uwikłani w problemy moralne, intelektualne, etyczne - i roztrząsanie ich, a nie opis działania, stanowi główny przedmiot zainteresowań Iwaszkiewicza. W tym względzie ta wielka epika przypomina "Czarodziejską górę" Manna, której bohaterowie tylko po to osadzeni zostali w sanatorium, by w zamkniętej przestrzeni tym intensywniej przeżywać udrękę i piękno egzystencji. A jednocześnie jest "Sława i chwała" panoramą polskiego losu. Zawiera wnikliwy, bliski tragizmu obraz półwiecza, znaczonego dwiema światowymi wojnami. Jest wielką, na szeroką skalę zakrojoną dyskusją nad pojęciem patriotyzmu, nad drogami i bezdrożami polskich ideowców, zawiera uczciwy rozrachunek z mitami, narosłymi wokół sprawy niepodległości. Jakże trudno znaleźć sposób, formułę estetyczną, by oddać na scenie aurę, tonację tej powieści, w której ludzie głęboko myślą i pogrążeni są w swym świecie wewnętrznym. Czy myślenie przeniesione na scenę może mieć w sobie nerw dramatyczny? - zapytywała Lidia Zamkow realizując telewizyjną wersję "Sławy i chwały". Pisała wtedy, formułując swój program: "nie bać się pokazać człowieka myślącego w teatrze, pokazać losy poprzez myśli, działania jako skutek postaw ludzkich, wydarzenia jako rezultat sposobów myślenia".
Adaptator i reżyser przedstawienia bydgoskiego, Grzegorz Mrówczyński, najwidoczniej zląkł się myślenia w teatrze i raczej go w swej adaptacji unikał. Powołane przezeń do życia postacie Iwaszkiewicza przede wszystkim "działają", a to "działanie" polega przeważnie na tym, że ustawicznie wchodzą i wychodzą ze sceny, a w przerwach toczą ze sobą jakieś urywkowe, mało ważne rozmowy, z których na ogół nic nie wynika.
Przedstawienie składa się z trzech części. Dwie pierwsze - to coś na kształt sagi rodzinnej, sklejonej z dość przypadkowo zestawionych strzępków magnackich dziejów rodziny Bilińskich i Janusza Myszyńskiego. W funkcjonalnej, ale brzydkiej scenografii Mariana Iwanowicza toczy się nudna, celebrowana przy pomocy lokajów, dramma kostiumowa z życia sfer wyższych. Nic bardziej sprzecznego z intencjami Iwaszkiewicza, który na pewno nie taką sagę miał na myśli. W dodatku sceny wybrane zostały z powieści w ten sposób, że żadna z postaci nie może zaistnieć, ujawnić podłoża dramatu. Toteż kiedy w pewnym momencie Maria Bilińska (Teresa Leśniak) i Janusz Myszyński (Roman Metzler) wyrzucają sobie z impetem wzajemne pretensje, nikt nie wie o co chodzi.
Owszem, jest jedna postać, która w małej scence potrafi się jednak ujawnić - jest nią stara księżna Bilińska, a to dzięki talentowi Ewy Studenckiej, która w wyrywkowej rozmowie pokazuje stosunek do życia, miłości - sumę przemyśleń doświadczonej, mądrej kobiety. Tylko, że ona nie ma w tej rozmowie partnera, bowiem aktor kreujący Kazimierza Spychałę (Kazimierz Miranowicz) nie ma absolutnie nic do powiedzenia. Cała sprawa Spychały, ważna przecież dla konstrukcji ścieżek i bezdroży polskiego myślenia - zupełnie nie istnieje.
Trudno zrozumieć motywy, kierujące adaptatorem w wyborze tych, a nie innych scenek. Oczywiście dokonuje on wyboru, bo nikt jeszcze nie przeniósł powieści - rzeki na scenę w jednym odcinku - to musiał być cały serial, czego przykładem choćby telewizyjne "Noce i dnie" Antczaka; również Lidia Zamkow umieściła w TV "Sławę i chwałę" w czterech odcinkach.
Tak więc Mrówczyński dwoi się i troi. Z konieczności odrzuca, ale dość przypadkowo - np. dzieje Royskiej i Walerego, a także Oli Gołąbkowej - tak znamienne dla naszego narodowego losu. Owszem, dzieci Gołąbków ukazał w cz. III, w powstaniu, ale tylko z programu możemy domyśleć się, że to o nie chodzi. W tej części jacyś młodzi ludzie biegają po scenie, rozmawiają konspiracyjnie, wykrzykują jakieś hasła na temat wojmy, getta, powstania, nawet giną - ale kto nie przeczytał powieści nie wie, kto oni zacz, i nie potrafią nas wzruszyć, bo nie ujawniają swego tragizmu. Patrzymy na ich szamotania, jak na fragmenty naiwnego filmu o wojnie, w którym wszystko jest czarno-białe. Padają strzały, są nawet trupy, ale cała tragedia powstańczej młodzieży przeszła bokiem, w ogóle nie dochodząc do głosu.
Co pozostało z bohaterów, poprzez których Iwaszkiewicz dał nam w "Sławie i chwale" syntezę narodowego myślenia, a także swych własnych przemyśleń na temat życia i sztuki? Postaci żałośnie zubożone jakby wyjęte z zupełnie innej, uproszczonej powieści. Na przykład kompozytor Edgar Szyller. Jest to jedna z centralnych postaci utworu, wokół której snuje Iwaszkiewicz najbardziej interesujące go zagadnienia sztuki, stosunku artysty do społeczeństwa. Poświęcił mu Mrówczyński jedną migawkową scenę i sam wcielił się w jego postać. Wygląda to na mimowolną parodię, kiedy subtelny, wrażliwy artysta, jakim był Edgar, pojawia się na scenie jako zadowolony z siebie, rzekłabym, wręcz rozparty w sobie człowiek, chełpliwie wyrażający się o własnym dziele. Z przemyśleń i przeżyć wewnętrznych Edgara nie doszło do głosu n i c. Zamiast jego siostry, śpiewaczki Elżbiety (nie odgrywającej zresztą większej roli w powieści) mamy na scenie solistkę bydgoskiej Opery i Operetki, Magdalenę Krzyńską, która w każdym akcie wykonuje swój "numer", śpiewając pieśni Chopina, Szymanowskiego, Wolfa..., co wydaje się być zabiegiem nieco sztucznym, konwencjonalnym, nie związanym ze strukturą dzieła. Trzeba w ogóle przyznać, że muzyka odgrywa w tej adaptacji dużą rolę - od Chopina i Moniuszki do piosenek Grzesiuka - ale traktowana jest jako tło, podkład muzyczny, nie współtworzy klimatu widowiska.
Towarzyszy np. wierszom Iwaszkiewicza, które Mrówczyński wkłada w usta Janusza Myszyńskiego. Jest to o tyle uzasadnione, że Janusz jest właściwie niespełnionym poetą. Jest on również rezonerem przedstawienia. Szkoda tylko, że rezonerstwo Janusza wypadło nieco retorycznie, a dotyczy ono przeważnie "filozofii daremnego działania". Adaptator pominął natomiast te partie utworu, które są niezbędne dla ukazania rozwoju duchowego Janusza, jego sposobu odczuwania świata. Dowiadujemy się tylko faktów: że zakochał się w Ariadnie, poróżnił z siostrą, ożenił z Zosią (Olga Sitarska) itp. Są to krótkie scenki "z dziejów bohatera". A przecież Janusz - to niezwykła osobowość, na którą składa się głęboka samowiedza, ogromna wrażliwość, uczuciowość, wiara w ludzkie wartości - a jednocześnie sceptyczna mądrość. To świadomość, że nic się nie wie o życiu, im bardziej się je zgłębia. To piękna, głęboka postać człowieka osaczonego przez wiedzę o życiu i przez to bezradnego, człowieka, który raz zdobywa się na czyn (spoliczkowanie hitlerowca) i przypieczętowuje ten gest śmiercią. Metzler zagrał Janusza w sposób ściszony, kulturalny, ale wydaje on się nie mieć predyspozycji do tej roli, a przy tym kształt adaptacji nie pozwolił mu stworzyć Janusza prawdziwego.
Co zostało z Ariadny, tej kuszącej, zagadkowej dziewczyny, targanej wewnętrznym niepokojem, tak wielką cenę płacącej za zafałszowanie swego stosunku do życia? W wykonaniu Małgorzaty Ozimek dociera do nas tylko zewnętrzna warstwa jej osobowości; sztuczna nieco poza i nic więcej.
Na tym dość nijakim tle zbyt dosadnie rysuje się wątek Janka Wiewiórskiego: Mariusz Puchalski kreśli tę postać grubą kreską tak, że wypadła ona zbyt tendencyjnie.
Pierwsze dwie części spektaklu są dość naiwnie fabularyzowane, trzecia, wojenna - potraktowana plakatowo, bez spójnej więzi z poprzednimi, tworzy jak gdyby nowy spektakl. "To się złożyć nie może" - słowa Różewicza jak ulał pasują do inscenizacji Mrówczyńskiego, która być może ambitna w założeniach, całkowicie zawiodła w realizacji. Miała to być - przypuszczam - rzecz o tradycji, z jakiej wyrośliśmy, o przekroju świadomości narodu w określonych warunkach historycznych, o postawach i dziś aktualnych - tymczasem wyszła trochę naiwna składanka, zbiór scenek i fragmentów, poprzez które nie nawiązujemy kontaktu z gromadą postaci, przewalających się przez scenę, nie wkraczamy w ich świat i sprawy. A takie trzygodzinne obcowanie ze strzępami osób, rozmów, sytuacji jest co najmniej męczące - nawet wtedy, gdy uświetnić ma obchody jubileuszu 60-lecia teatru.