Bydgoszcz: na jubileusz Iwaszkiewicz i Wyspiański
Adaptacje sceniczne utworów epickich budzą z góry dużo zastrzeżeń i kontrowersji, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dzieło o renomowanej sławie. Teatr i reżyser decydujący się na adaptację mają świadomość, że wchodzą na teren podminowany...
Jeżeli więc Teatr Polski w Bydgoszczy i jego dyrektor Grzegorz Mrówczyński przygotowali na sześćdziesięciolecie stałej sceny polskiej w tym mieście, premierę widowiska "Ścięte drzewa" według "Sławy i chwały" Jarosława Iwaszkiewicza, to fakt ten musi mieć swoje istotne przyczyny. Nie jestem w stanie ich wszystkich zgłębić, niemniej popróbuję.
Wydaje mi się, że na jubileusz poszukiwano pozycji repertuarowej, która w pewnym stopniu odzwierciedlałaby dzieje naszego narodu zawarte w przedziale czasowym ostatnich sześćdziesięciu lat. Gdy 4 września 1920 roku na otwarcie polskiego teatru w Bydgoszczy Wanda Siemaszkowa - będąca pierwszym jego dyrektorem - i Józef Karbowski wystawili "Kościuszkę pod Racławicami" Anczyca (z Karbowskim w roli tytułowej), wybór sztuki był w pełni czytelny. Przez blisko sto pięćdziesiąt lat - bo od I rozbioru w 1772 roku do dnia 20 stycznia 1920 - Bydgoszcz pozostawała pod panowaniem Prus, a potem Niemiec. W kilka miesięcy po powrocie miasta do Macierzy głos ze sceny musiał zabrzmieć tonem głęboko patriotycznym, wolnościowym.
A w roku 1980? O, to sprawa nie tak jednoznaczna! Do dziejów kraju i miasta historia dopisała pełne sprzeczności Dwudziestolecie, Krwawą Niedzielę bydgoską, otwierającą księgę martyrologii narodu w czasach okupacji, i wreszcie trzydzieści pięć lat Polski Ludowej, obfitujące w dramatyczne napięcia i zwroty - aż po wydarzenia sierpniowo-wrześniowe i zapoczątkowanie procesu odnowy.
Wiadomo, że w dramaturgii polskiej nie ma utworu, który próbowałby syntetycznie zobrazować zmienne losy narodu, poczynając od odzyskania niepodległości. Cóż miał zatem zrobić teatr nie traktujący zdawkowo określenia "Polski" w nazwie, pragnący z racji jubileuszu zaznaczyć swoją obecność w dziejowych metamorfozach, swój udział w kształtowaniu postaw i przekonań Polaków?
Sięgnął po "Sławę i chwałę" Iwaszkiewicza, wielki powieściowy fryz historyczny, nie pokrywający się wprawdzie ściśle z okresem święconym jubileuszem, ale będący dziełem bardzo polskim, a jednocześnie dotykającym spraw składających się na dialektykę historii.
Grzegorz Mrówczyński, przygotowując scenariusz widowiska "Ścięte drzewa", nie stawiał sobie za zadanie stworzenia struktury odwzorowującej cykl powieściowy w sposób wierny. Taki przekaz sceniczny epiki Iwaszkiewicza byłby niemożliwy, biorąc pod uwagę skomplikowany splot wątków fabularnych i wielką liczbę działających postaci. Dokonując wyboru, eliminacji i redukcji wydarzeń, pomijając postaci lub łącząc kilka z nich w jedną, reżyser komponował widowisko sceniczne, nie kalkomanię.
Adaptacja pomija prawie całą odeską partię powieści, rozgrywającą się tuż przed wybuchem i w trakcie I wojny światowej. Choć jest to najwspanialsza chyba część książki, niewłączenie jej do spektaklu wydaje się słuszne. Nie zapominajmy bowiem, że przedstawienie adresowane jest do widza określonego, do mieszkańców wschodniej Wielkopolski i Pomorza, których doświadczenia historyczne, genealogia i tradycje rodzinne są odmienne od Iwaszkiewiczowskich; nie rezonowałyby zatem "na nie".
Mrówczyński nie uwzględnia także końcowych sekwencji "Sławy i chwały", dotyczących okresu po II wojnie światowej. I ta amputacja jest chyba z punktu widzenia celów spektaklu uzasadniona. Trzeci tom powieści obejmuje niewielki czasowo odcinek życia w Polsce Ludowej, niereprezentatywny dla nas dziś w obliczu późniejszych doświadczeń narodu. Skoro więc przedstawienie kończy się na wybuchu powstania warszawskiego - szczytowego momentu tragedii narodowej - to publiczność świadoma jest dalszego ciągu epopei dopisywanego przez życie aż po chwilę obecną. Nie znaczy to, by przykrojenie materiału powieściowego do potrzeb teatru było w całości bezdyskusyjne. Wątpliwości budzą się, gdy adaptator-reżyser popada w nieuniknioną sprzeczność między realizacją założeń ideowych widowiska a kontynuacją skróconych z konieczności wątków fabularnych. Tam, gdzie funkcja streszczania powieści bierze górę nad refleksją, poprzez nurt przedstawienia przebłyskują mielizny. Ten trybut trzeba było jednak opłacić, mając do czynienia z tak obfitym ; skomplikowanym materiałem literackim.
Na pierwszy plan w widowisku eksponuje się osoba Janusza Myszyńskiego. Na jego przykładzie prezentuje reżyser dramat i rozdarcie człowieka z gruntu uczciwego, ale nie będącego w stanie w swych uwarunkowaniach społecznych i obyczajowych nadążyć za wydarzeniami epoki. Myszyński akcentuje swoją obecność w socjalnych i narodowych dramatach, ale pozostaje stale o pół kroku w tyle, co uniemożliwia mu odnalezienie dla siebie właściwego miejsca i czynne zaangażowanie się po stronie słuszności. Dopiero śmierć od kuli okupanta (sprowokowana zresztą wielkopańskim gestem) niweczy jego pozycję klerka, los osobisty zrównuje z losami współrodaków.
Przyjęta przez reżysera hierarchia ważności nałożyła na Romana Metzlera, wykonawcę roli Janusza, szczególne zadanie. Nie było ono łatwe choćby dlatego, że od początku do końca akcji przybywa bohaterowi trzydzieści lat, co trzeba uwierzytelnić. W takich sytuacjach pozostaje albo postarzanie młodego aktora za pomocą charakteryzacji, co bywa z reguły ryzykowne, albo, jak to ma miejsce w przedstawieniu bydgoskim, obsadzenie aktora w wieku średnim. Metzler nie razi w scenach młodzieńczych, natomiast w miarę upływu czasu fabularnego tworzy postać coraz bardziej przekonywającą, skupioną wewnętrznie i jednorodną.
W przedstawieniu, które utrzymane jest w zmiennym rytmie, punktującym przejścia od scen par excellence fabularnych do refleksyjnych, nie mamy wybitnych kreacji aktorskich, o które może trudno, gdy chodzi przede wszystkim o przekaz treści. Zastępuje je rzetelna gra zespołu, z którego wyróżniłbym Ewę Studencką-Kłosowicz (Księżna Bilińska), Teresę Leśniak (Maria Bilińska), Małgorzatę Ozimek (Ariadna Tarło), Kazimierza Mi-
ranowicza (Spychała), Mariusza Puchalskiego (Janek Wiewiórski) i Hieronima Konieczkę (Profesor Chouart). Pieśni Chopina, Szymanowskiego i Wolfa wykonuje pięknie solistka Opery w Bydgoszczy, Magdalena Krzyńska.
Kilka słów uznania poświęcić winienem dekoracji Mariana Iwanowicza. Jest ona funkcjonalna, ułatwia płynność spektaklu, w którym mamy przecież do czynienia ze stałymi zmianami miejsca akcji. Głównym akcentem plastycznym jest szereg wnęk drzwiowych, z których postaci dramatu wyłaniają się jak ewokowane z przeszłości. Bardzo trafne rozwiązanie.
Przedstawienie nosi tytuł "Ścięte drzewa", będący nazwą II rozdziału w I tomie "Sławy i chwały". Wprawdzie sens, jaki nadał Iwaszkiewicz temu tytułowi, jest nieco inny, węższy, niemniej pasuje on doskonale jako wykładnik treści spektaklu, którym Teatr Polski ambitnie i udanie zamanifestował sześćdziesięciolecie istnienia.
W odstępie zaledwie tygodniowym od "Ściętych drzew" odbyła się premiera "Warszawianki" Stanisława Wyspiańskiego. Przedstawienie to, przygotowane na 150. rocznicę wybuchu Powstania Listopadowego, stało się drugim, uzupełniającym ornamentem, który zdobi jubileusz Teatru Polskiego. A więc, obok współczesnej literatury polskiej, klasyka rodzima i to w jednym z najświetniejszych jej przejawów. Zaskakującą przekorą określiłbym fakt, że podczas gdy zainscenizowany tekst Iwaszkiewicza zwrócony był ku przeszłości, pieśń dramatyczna Wyspiańskiego, oprawiona prologiem zmontowanym z fragmentów autentycznego piśmiennictwa politycznego z roku 1830, zabrzmiała ze sceny w sposób bezlitośnie współczesny, budząc nieuchronnie skojarzenia z wydarzeniami ostatnich miesięcy w naszym kraju.
Krystyna Meissner, która "Warszawiankę" wyreżyserowała, nadała przedstawieniu kształt próby kostiumowej, odgrywanej z pewną zamierzoną i dozwoloną w tej konwencji dezynwolturą. Sala Kameralna teatru sprzyja takiemu ujęciu, przy czym umieszczenie publiczności po dwóch stronach i w bezpośrednim sąsiedztwie przestrzeni do grania stanowi o specyficznym smaku tego widowiska.
Gdy po "prywatnym" wejściu aktorów na salę padają pierwsze słowa tekstu, widza przeszywa dreszcz. Brzmią one jak komunikat prasowy sprzed czterech miesięcy (a może z dnia wczorajszego?): "W fabryce Franckla w Warszawie strajkują robotnicy na skutek kryzysu gospodarczego... Ażeby dopomóc mieszkańcom nadamy większe tempo pracom tak w kopalniach, jak i przy budowie dróg. W ten sposób masowo rzucimy kapitały, które by były rozdrobnione przez dłuższy okres czasu; a rezultat byłby taki: roboty prędzej wykonane, a robotnicy byliby w stanie łatwiej znieść podwyżkę artykułów spożywczych..." Po chwili dopiero wyjaśnia się, że to fragment listu ministra skarbu Ksawerego ks. Lubeckiego do ministra sekretarza stanu Tomasza Grabowskiego, pisany 28 października 1830...
Nie jedyne to zresztą pokrewieństwo ze współczesnością, zawierające się w zręcznie dobranych przez reżysera cytatach dokumentów. Co więcej, namiętność, jaką pulsują poszczególne człony prologu powoduje, że - rozpisane na głosy aktorów - brzmią jak żarliwa polemika, rozwijają się w dramatycznych spięciach, padają jak szufle węgla rzucane przez palacza na buzujący ogień.
Gdy wybrzmi prolog i aktorzy sięgną po kostiumy, by przedzierzgnąć się w postaci dramatu, właściwa temperatura dla odbioru tekstu już jest osiągnięta. Strofy "Warszawianki" stają się dalszym ciągiem polemiki na temat narodu w sytuacji krytycznej, którego zapał czyni wielkim, a skłócenie wewnętrzne i niezdecydowanie paraliżują jego działanie. Tak pokazana w 1980 roku "Warszawianka" zabrzmiała nowymi znaczeniami, które dotąd były w niej skryte.
Aktorzy w tych warunkach nie tylko grają, ale spierają się także o imponderabilia, o narodowe racje, o świadomość własnych sił i słabości. Dużą dojrzałością warsztatu błysnął w roli Chłopickiego występujący gościnnie
aktor Teatru Wybrzeże Ryszard Jaśniewicz. Sekunduje mu z wielkim zaangażowaniem cały zespół, a zwłaszcza Krystyna Bartkiewicz w roli Marii, Zofia Krajewicz jako Pani domu i Jacek Piątkowski jako Wysocki.
Interesujący, wartościowy spektakl polityczny.
Na marginesie dwóch premier jubileuszowych odnotować pragnę trzeci spektakl, wprawdzie zupełnie innego wymiaru, ale w pewnym sensie także związany z jubileuszem. Mam na myśli "Piosenki pana Grzegorza" na Scenie Studyjnej.
Jest to montaż piosenek skomponowanych przez Grzegorza Kardasia, kierownika muzycznego, związanego z Teatrem Polskim od 44 lat, a zatem przez większą część sześćdziesięcioletniego okresu istnienia zasłużonej sceny bydgoskiej. Piękne melodie do słów Lechonia, Gałczyńskiego i innych poetów przekazuje w atmosferze kawiarnianej czworo młodych aktorów. Ten uroczy akcent uzupełnia cykl widowisk, jakie miałem okazję oglądać w Bydgoszczy.